... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Lwiątka przyszły jak zwykle wkrótce po zmroku. Usłyszawszy głos obcego człowieka najpierw uciekły, ale później wróciły na kolację i całą noc spędziły blisko samochodu, nic sobie nie robiąc z pstrykania aparatu fotograficznego. Nazajutrz rano fotoreporter bardzo się spieszył, więc po zrobieniu kilku zdjęć z życia obozowego i sfotografowaniu paru najbardziej poszkodowanych przez lwiątka zagród we wsi, wyjechał od nas wprost na Kubę. Julian odwiózł go do Isiolo, zamierzając wrócić nowym Bedfordem zaraz po dostarczeniu ciężarówki. Mieliśmy nadzieję, że jego powrót zbiegnie się w czasie ze schwytaniem lwiątek. Wtedy byłby bardzo przydatny, bo brakowało nam rąk do pomocy. Wszystkich trzech kierowców powaliła malaria, dwóch boyów chorowało na dy-zenterię, a George ze zmęczenia ledwo się trzymał na nogach. Gdyby Julian zdążył na czas, mógłby dopilnować zwijania obozu, co umożliwiałoby nam przewiezienie lwiątek do nowej siedziby z minimalną stratą czasu. Byliśmy już pełni nadziei, że zbliża się kres naszych trosk, gdy poczta przyniosła prawdziwą bombę. Był to list do Georgea od komisarza okręgu, w którym się znajdowaliśmy,, zawierający ultimatum co do schwytania lwiątek w określonym terminie. Komisarz dodawał, że z przykrością wydaje taki nakaz, ale sprawa stała się przedmiotem intryg politycznych i po wyznaczonej dacie nie będzie nam już mógł udzielać swego poparcia. Bardzo nas to przygnębiło. Bo chociaż wierzyliśmy, że schwytanie lwiątek jest bliskie, wiele czynników sprzy- 405 sięgło się przeciw nam: moja chora noga, choroby personelu, wreszcie to, że George będzie ewentualnie musiał wrócić do Isiolo, bo jego rezygnacja z pracy nie mogła mieć natychmiastowego skutku. Na dobitek w każdej chwili groziły nam ulewne deszcze. Jedyną pociechę stanowił fakt, że od dziewięciu dni małe przestały napadać na bomy i co nocy przychodziły do Georgea po jedzenie. Było właśnie dwudziestego czwartego kwietnia. Nie widziałam lwiątek od dwudziestego siódmego lutego, kiedy Dżespah bawił się ze mną na Skale Pomrukiwań. W nadziei ujrzenia ich znowu pojechałam z Georgem i ustawiwszy swój wóz obok jego Land-Rovera przygotowałam kawałki mięsa, które nadziałam terramycyną i położyłam obok mięsa w klatkach. Potem czekaliśmy w naszych samochodach na lwiątka. Wkrótce po zmroku usłyszałam, że coś ociera się o mój wóz — był to Dżespah. W milczeniu poszedł wprost do klatek, zupełnie nie zważając na obecność drugiego samochodu. Zjadł dwa kawałki mięsa z terramycyną, a potem zbliżył się do Georgea, który stał obok swego wozu trzymając w ręku miskę z tranem. Wylizał swój przysmak i wrócił do kolacji. Mój widok wcale go nie zaskoczył, a gdy cicho zawołałam „kju-kju-ku", na chwilę nastawił uszu i zaraz zajął się dalej żarciem. Wyrósł ogromnie i pogrubiał, chociaż, podobnie jak Elza, był lwem o szczupłej budowie. Odłamek strzały rysował mu się wyraźnie pod skórą na zadzie, z otwartej rany sączyło się trochę, ale nie była spuchnięta i wyglądała czysto. Od czasu do czasu Dżespah siadał i lizał się w to miejsce. Z zadowoleniem stwierdziłam, że rana nie przeszkadza mu w ruchach. Nagle dosłyszałam szuranie w krzakach za moim samochodem i poświeciwszy latarką zobaczyłam o dwadzieścia metrów Gopę. Krył się przez kwadrans, potem przyłączyła się do niego Mała Elza. Zawołałam do nich „kju-kju-ku", ale zamiast nabrać zaufania Gopa dwa razy uciekał, aż w końcu nie mógł się dłużej oprzeć woni mięsa i ostrożnie przemknął się ku klatkom. Zjadł mięso 408 z terramycyną i wylizał dwie miski tranu, dopiero potem zabrał się do ścierwa kozy. Mała Elza okazała się bardzo bojaźliwa, dopiero długo po północy odważyła się podejść do klatek. Ale wtedy cała terramycyną i wszystek tran zostały już skonsumowane przez jej braci. Wszystkie lwiątka były w dobrej kondycji. Ponieważ widziałam ich zdjęcia zrobione przez Georgea nad rzeką Tana, na których wyglądały jak szkielety, w pełni uświadomiłam sobie niewiarygodne wprost osiągnięcie mego męża. Tylko jego cierpliwości i pomysłowości należało zawdzięczać, że lwiątka tryskały teraz zdrowiem i znów darzyły nas zaufaniem. Aż do czwartej nad ranem obserwowaliśmy, jak jadły, potem zniknęły w buszu z pełnymi brzuchami