... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Teraz pan Latcher niósł worek. W połowie mostu spojrzałem pod nogi i zauważyłem, że jego żona, tak samo jak dzieci, też nie ma butów. Kiedy przeszliśmy bezpiecznie na drugi brzeg, w oddali zobaczyliśmy naszego pikapa. Nadjeżdżał Dziadzio. Babcia i mama czekały na ganku, gdzie rozpoczynało się coś w rodzaju prowizorycznej linii produkcyjnej. Powitały drugą falę Latcherów i skierowały ich na koniec ganku, gdzie leżał stos ubrań. Latcherowie rozebrali się - jedni się trochę krępowali, inni nie - i włożyli używaną odzież Chandlerów, którą zbieraliśmy i przechowywaliśmy od dziesiątków lat. Przebranych w ciepłe, suche rzeczy zaprowadzono do kuchni, gdzie czekało tyle jedzenia, że starczyłoby na kilka posiłków. Babcia podała nawet kiełbasę i wiejską szynkę i upiekła całą brytfannę kruchych ciasteczek. Stół był zastawiony wielkimi półmiskami ze wszystkimi rodzajami warzyw, jakie mama wyhodowała w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Latcherowie zasiedli do stołu całą dziesiątką; dziecko spało gdzieś w domu. Prawie się nie odzywali i nie bardzo wiedziałem, czy milczą dlatego, że się wstydzą, czy dlatego, że im ulżyło, czy dlatego, że są prostu głodni. Podawali sobie półmiski i od czasu do czasu mówili "dziękuję". Mama i babcia krzątały się wokół nich i roznosiły herbatę. Obserwowałem to wszystko od drzwi. Dziadek i tata siedzieli na werandzie, pijąc kawę i patrząc na deszcz. Kiedy Latcherowie na dobre się rozjedli, my, Chandlerowie, przeszliśmy do saloniku. Babcia rozpaliła ogień pod kominkiem, więc zasiedliśmy tam w pięcioro i przez długi czas nasłuchiwaliśmy dobiegających z kuchni odgłosów. Latcherowie rozmawiali po cichu, za to sztućcami i talerzami pobrzękiwali na całego. Było im ciepło, mieli co jeść, czuli się bezpiecznie. Jak to możliwe, pomyślałem, że niektórzy są aż tak biedni? Doszedłem do wniosku, że nie potrafię ich dłużej nie lubić. Byli takimi samymi ludźmi jak my, a ich nieszczęście polegało tylko na tym, że urodzili się połownikami. Nie powinienem był nimi pogardzać. Poza tym bardzo spodobała mi się Libby. Miałem nadzieję, że ja jej też. Kiedy tak rozkoszowaliśmy się własną dobrocią, gdzieś w głębi domu zaniosło się płaczem dziecko. Babcia zerwała się na równe nogi i wymiotło ją z salonu. - Ja pójdę - rzuciła w kuchni. - Wy jedzcie. Od stołu nie wstał ani jeden Latcher. Dzieciak płakał od chwili narodzin i zdążyli do tego przywyknąć. W przeciwieństwie do nas, Chandlerów. Ryczał do końca lunchu. Babcia nosiła go przez godzinę na rękach, podczas gdy moi rodzice i dziadek pomagali urządzić się Latcherom w stodole. Kiedy Libby wróciła, dzieciak wciąż wył. Ponieważ przestało padać, mama zabrała go na spacer wokół domu, lecz przechadzka też go nie uspokoiła. Nigdy w życiu nie słyszałem, żeby ktoś wrzeszczał tak długo i tak głośno. Zbliżało się południe i byliśmy wykończeni. Babcia wypróbowała na nim kilka łagodnych mikstur własnej produkcji, lecz mikstury tylko pogorszyły sprawę. Libby kołysała go na huśtanej ławce, ale kołysanie też nie skutkowało. Babcia tańczyła z nim po całym domu, ale bachor wył jeszcze głośniej niż przedtem. Mama nosiła go na rękach po pokoju. Dziadzio i tata już dawno uciekli z domu. Miałem ochotę schować się w silosie. - Najcięższy przypadek kolki, jaki kiedykolwiek widziałam - mruczała babcia. Potem, kiedy Libby poszła kołysać syna na huśtanej ławce, podsłuchałem pewną rozmowę. Okazało się, że jako małe dziecko też miałem ciężki przypadek kolki. Mama mojej mamy, która teraz już nie żyła i która mieszkała kiedyś w malowanym domu w mieście, dała mi wtedy trochę waniliowych lodów. Natychmiast przestałem płakać i kilka dni później kolka minęła. Jakiś czas potem miałem kolejny atak. Ponieważ babcia nie trzymała lodów w lodówce, rodzice zapakowali mnie do pikapu i pojechali do miasta. W trakcie jazdy przestałem płakać i usnąłem. Doszli do wniosku, że podziałała tak na mnie jazda samochodem. Mama wysłała mnie na poszukiwania taty, wzięła dziecko od Libby, która chętnie się go pozbyła, i wkrótce szliśmy we troje do pikapu. - Jedziemy do miasta? - spytałem. - Tak - odrzekła mama. - A co z nim? - rzucił tata, wskazując niemowlaka. - Mieliśmy o nim nikomu nie mówić. Mama zupełnie o tym zapomniała. Gdybyśmy zatrzymali się w mieście z tajemniczym dzieciakiem na rękach, od plotek stanąłby ruch na ulicach. - Będziemy się o to martwić potem - odparła i zatrzasnęła drzwiczki. - Jedźmy. Tata włączył silnik i wrzucił wsteczny. Siedziałem między rodzicami i tuż obok miałem tego nieszczęsnego bachora, który po krótkiej przerwie zaczął znowu wyć. Gdy dojechaliśmy do mostu, zapragnąłem wyrzucić go przez okno. Ale po drugiej stronie rzeki zdarzyło się coś dziwnego. Dziecko ucichło i znieruchomiało. Zamknęło usta, zamknęło oczy i zapadło w sen. Mama uśmiechnęła się do taty, jakby chciała powiedzieć: "A nie mówiłam?". Jechaliśmy, a rodzice się naradzali; oczywiście szeptem. Postanowili, że mama wysiądzie przed kościołem i popędzi po lody do sklepu Popa i Pearl. Denerwowali się, że Pearl zacznie coś podejrzewać