... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- Ave Maria, gratia plena... - modliłem się po cichu. A potem zacząłem rozmyślać, jaką stratę poniosłem na skutek tej "ostatniej wyprawy krzyżowej" przeciwko kacerskiemu Montségur. Czyż święty Franciszek nie napominał wciąż nas, braci, żebyśmy nie zabiegali o żadną "wiedzę", lecz żyli tylko Słowem Bożym i je głosili? Słusznie zatem wstyd i hańba spadły właśnie na mnie, nadętego "mędrca", na mnie, zapominającego o obowiązku sługę ubóstwa - tak! ubóstwa, którym "pan" William z Roebruku pogardzał. Jakież dziwaczne rojenia mną powodowały, żem zamiast na przykład w pogańskich krajach głosić Ewangelię, miał czelność obnosić się z własnymi "mądrymi" mniemaniami! I jeszcze w głębi ducha cieszyłem się, że owe marzenia światłego krzewiciela wiary - powiedzmy wprost: z lepszego, zachodniego świata - mogłem śnić przy ciepłym kominku w stolicy, "filozofować" przy solidnym kielichu wybornego burgunda, po tłustym posiłku w królewskiej kuchni, gdzie czeladź słuchała mnie uniżenie i chętnie chowała smakowite kąski, nadmiar ze stołu najjaśniejszego pana, dla biednego brata z "zakonu wiecznych głodomorów z Asyżu". Teraz jednakże wszystko się odwróciło, oto bowiem mnie nadziano na rożen i zamiast beztrosko się objadać wśród ciepłych spódnic kucharek z Luwru, siedziałem w siodle, w brzuchu mi burczało z głodu, pod czaszką czułem kłujący ból i nawet nie wiedziałem, dokąd mnie los prowadzi. Nagle ktoś złapał cugle mego konia i mocną ręką go zatrzymał, inni dokoła także zastygli w bezruchu. Dało się jeszcze słyszeć tylko ciche parskanie zwierząt i przyspieszone oddechy jeźdźców. W zapadłej ciszy usłyszałem wyraźnie tętent koni. Dochodził ku nam z doliny. - Śmierć w habicie! - syknął cicho mój strażnik. - Kruki fruną na miejsce kaźni - szepnął inny. - Muszą się pospieszyć, inaczej dusze odlecą bez nich! Odgłos kopyt i szczęk żelaza oddaliły się. - Wielebny pan inkwizytor - mruknął Niemiec, który nami dowodził - trudzi się niepotrzebnie. To, czego szuka - roześmiał się hałaśliwie, rozładowując napięcie własne i swojej drużyny - sprzątnęliśmy mu sprzed nosa! W drogę, panowie! - I nasz oddział znów ruszył kłusem. Jechaliśmy ostro cały dzień i połowę nocy, ciągle przez ciemne lasy, ścieżkami, spotykając nielicznych wędrowców, którzy milcząc ustępowali nam z drogi bez wezwania z naszej strony. W końcu, jak mi się zdawało, dotarliśmy do jakiegoś zamku, co rozpoznałem po stuku kopyt na brukowanej drodze i po ciemnym łuku bramy. Wierzchowce zatrzymały się, a jakiś nie znany mi głos powiedział: - Dzięki wam, bracia. Nie mogłem z wami jechać, bo zostałbym tam w górze, pragnąc podzielić ich los! - Inszallah!* [* Inszallah! (arab.) - Niech się stanie wola Allacha!] Myśmy na to odporni - usłyszałem śmiech młodszego z towarzyszących mi rycerzy. - Zygisbert z Öxfeldu stoi mocno na gruncie wiary krzyżackiego zakonu, a ja... Nie musiał kończyć, teraz bowiem roześmiali się wszyscy. Ktoś pomógł mi zejść z konia i zdjął z oczu opaskę. Znajdowaliśmy się na ponurym dziedzińcu zamkowym, który wyglądał raczej na opanowany gorączką pracowitości plac budowy. Widziałem w świetle pochodni potężne konstrukcje z belek, drewniane wieże z kołowrotami opuszczającymi na linach kubły w głąb ziemi bądź wyciągającymi je napełnione kamieniami. - Crean z Bourivanu - przedstawił się oczekujący nas tu rycerz. Nie był stary, jednakże poorana bliznami twarz i posiwiałe włosy wskazywały, że wiele na tym świecie doświadczył, przede wszystkim wiele cierpienia. Jego szare oczy wyrażały smutek i zmęczenie życiem nawet teraz, gdy trzeźwo mnie lustrował. - Wróbel z Asyżu! - odezwał się młodszy z rycerzy, który jak sokół ani na chwilę nie spuszczał mnie z oczu. - Dostał się pod kopyta akurat wtedy, gdy ciepło parując spadały wspaniałe końskie pączki. Gawin kazał nam pozbierać go z ziemi i zabrać ze sobą, zamiast mu jego ptasi móżdżek... - Komandor ręczy za niego - wmieszał się mrukliwie starszy rycerz, którego bardziej interesowała owa ufortyfikowana kopalnia niż moja osoba. - Przebiegły templariusz! - oznajmił nasz nowy przywódca. - Wie, że z prawdziwym minorytą podróżuje się łatwiej przez kraj! Jednakże, drogi Konstancjuszu - dorzucił lekko - chciałbym cię prosić, abyś nie używał końskiego łajna dla opisu najwyższego dobra. Zganiony rycerz skłonił się przepraszająco z ręką na sercu. Crean przeciął moje więzy i kazał mi dać jeść. - Twoje życie, Williamie, zależy od twego rozsądku. - Rzuciłem się żarłocznie na skromny posiłek. - Jeśli nas zdradzisz, wyprawimy cię do piekła, w przeciwnym razie puszczę cię wolno, skoro tylko będziemy bezpieczni. Nie oczekiwał odpowiedzi. Pogodzony z losem skinąłem tylko głową i z pełnymi ustami rozejrzałem się ukradkiem dookoła