... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Tak samo wystrojony jechał przed kilkudziesięciu laty na swój ślub z Johanką, swoją roztomiłą dziubką! Kościół był przepełniony. Na nabożeństwo przyszli nawet ci, co nigdy do kościoła nie chodzili, przyszli nawet trzej Żydzi osadźcy, przyszli także ci, co twierdzili, że warto być członkiem Volksbundu, bo za to można 255 r W Y Po południu zaczęła się druga część uroczystości. Wiesner zacierał dłonie z radości, bo przy kasie był wielki tłok, a pudełko po cygarach wypełniało się prędko pieniędzmi. Pierwsze ławy w sali zajęli co przedniej-si goście. A więc dyrektor Rytro-Żabczyński, inspektor szkolny, ksiądz proboszcz z odętym księdzem wikarym, inżynier Kubisz, urzędnicy z huty cynkowej, strażnicy graniczni i panie. Na osobnej ławie obok sceny usiadł Gerok i jego kamraci. W głębi zaś tłoczyła się górnicza i hutnicza biedota. Wzruszony ujec, z najpiękniejszym zegarkiem w kieszonce kwiecistej kamizelki, czekał odpowiedniej chwili, by zadzwonić na znak, że uroczystość się rozpoczyna. Doczekał się i zadzwonił głośno! Na sali uciszyło się, a wtedy zastępca kierownika, Michę j da, wyszedł na scenę i powiedział że wita serdecznie zebranych w nowej sali gimnastycznej, że rozpoczyna uroczystość i oddaje głos panu dyrektorowi Rytro--Żabczyńskiemu. Zanim mu jednak ów głos oddał, musiał wysłuchać od niego cierpkich uwag, że salę przerobił bez jego pozwolenia... — Mieliśmy pozwolenie z Naczelnej Dyrekcji! — Wiem, lecz to powinni byli panowie przeze mnie załatwić! — Wiem, że u pana dyrektora był kierownik Beczko, Gerok, Kaleta... — ...i panna Maryśka! — dorzucił twardo Gerok. Dyrektor Żabczyński spojrzał wyniośle na Geroka i strzepnął zabawnie palcami. — I ja wiem — ciągnął dalej Michęj da — ponieważ pan dyrektor zwlekał z odpowiedzią czy decyzją, sprawę załatwiliśmy w Naczelnej Dyrekcji. 256 y — Dobrze, dobrze! — mruknął dyrektor i odszedł. — Panie kierowniku! — zawołał zatrzymując się. — Ja przemawiam pierwszy! I teraz przemawiał pierwszy. Wyszedł na scenę, wyniosły, pański nad podziw, pachnący, i natychmiast jął mówić. Słowa jego były napuszone i lśniące. Znowu prawił o ołtarzach ojczyzny, sztandarach wysoko wzniesionych, ostatnich kroplach krwi i zachodnich rubieżach Polski. Krzyczał, że „twierdzą nam będzie każdy próg" i że „nie damy ziemi, skąd nasz ród". — Dyć ten piierun już to raz mówił! — zauważył Gerok nachylając się do Duroka. — Kiedy? — Wtedy, gdy ten obraz ofiarował naszej szkole! Dyrektor grzmiał dalej o ojczyźnie, o potrzebie zgody w narodzie, bo w jedności siła, zahaczył o powstania śląskie, potknął się na piastowskiej ziemicy i zaczął wysławiać Geroka i jego kamratów. — Oto ludzie — wołał z emfazą, rozkładając szeroko ramiona — którzy umiłowali nad życie wzniosłe ideały! Oto prostaczkowie, a jak wielcy duchem, prawda... Dla których Polska jest istotą i treścią życia, dla której serca płoną najczystszym ogniem ofiarnej miłości, prawda... Którzy swoją krwią serdeczną znaczyli granice Polski na jej zachodnich rubieżach, którzy tę krew przelewali szczodrze dla drogiej naszej ojczyziny, prawda... I którzy nawet swój wolny czas ofiarowali i ofiarnie pracowali dla niej, prawda... gdyż przyświeca im idea mocarstwowej Polski od morza do morza... — Ale pienin fanzoli, aże fanzoli! — mruknął znowu Gerok do Duroka. — Cicho, bo coś mówi, a tego, pieruna nic nie rozu-a. O co mu chodzi? 257 Wyferaae kamienie pićtua uia iiajurozszej ojczyzny jest prawda... chlebem powszednim. Ci ludzie dali przykład, jak trzeba dla ojczyzny, dla najjaśniejszej rzeczypospo-litej pracować, prawda... do ostatniego tchu! A więc na cześć tych dzielnych patriotów, co to skromnie siedzą wśród nas na ławie — tu wskazał szerokim teatralnym gestem na Geroka i jego towarzyszy — co oto tę salę wznieśli własną krwią i potem ofiarnym, prawda... wznieśmy trzykrotny okrzyk: „Niech żyją! Niech żyją! Niech żyją!" Wszystkim podobało się takie zakończenie, zwłaszcza że zmęczyło ich wsłuchiwanie się w treść „wzniosłych" słów. Krzyknęli więc wszyscy: „Niech żyją" — i odetchnęli. Najbardziej wydzierały się dzieci, które zawsze korzystały skwapliwie ze sposobności hałasowania do woli w obecności dorosłych, i to ku ich zadowoleniu. Darły się przeto szczodrze owym „Niech żyją!", dyrektor Żab-czyński zaś usiadł zadowolony, że zdołał wywołać takie ogromne wrażenie swoją przemową. Począł szukać po kieszeniach zgubionego monokla. Szukał go już od chwili, gdy wszedł na salę. — Ale pieruńsko konina! A gdyby wiedział, że z jego kopalni braliśmy cement i blachę, toby nam tak nie kadził... Michejda podszedł ukradkiem do inżyniera Kubisza i poprosił, by także on powiedział kilka słów. — Nie powiem, bo gdybym powiedział to, co myślę, wylano by mnie z posady i poszedłbym do kryminału, posądzony o komunistyczną propagandę! Zresztą wszystko tu uważam za wielkie nieporozumienie. — Dlaczego? — To wszystko powinna była uczynić dyrekcja kopalni, bo kopalnia ma dosyć pieniędzy, a nie bezrobotni rżał się. Przerażony Michejda wycofał się chyłkiem i Bogu dziękował, że nikt nie słyszał ich rozmowy. „Ale ten Kubisz istotnie skończy w kryminale" — pomyślał. Teraz weszła grupa dziewczyn. Medka Gerlichówna szła pierwsza i niosła duży bukiet kwiatów. Stanęła przed Gerokiem, ukłoniła się ładnie, jak ją tego nauczyła pani nauczycielka Zarembianka, i powiedziała: — Kochany panie prezesie Komitetu Rodzicielskiego! My się bardzo radujemy, żeś nam starą kotłownię przerobił na salę gimnastyczną, i za to przyjmij od nas te kwiaty, a w imieniu naszych koleżanek i kolegów z całej szkoły dziękujemy ci serdecznie i wam wszystkim, coście pomagali panu Gerokowi! Tyle tylko powiedziała. A lękała się, że zapomni połowy. Nie zapomniała. Uradowana, że jej tak gładko poszło, dygnęła przed Gerokiem i włożyła mu w dłoń spory pęk kwiatów