... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Stara uśmiechnęła się życzliwie i rzekła: — Pani pierwszy raz przychodzi. Dzisiaj zapewne przybyła? — Przed godziną przyjęła mnie pani hrabina. Boję się, że nie potrafię dogodzić. — To już od pani zależy. Bywają takie, co i tygodnia nie wytrzymują, a inne i parę lat są. Pomówimy o tym. Proszę czytać spis — ja pani pomogę. — Franciszka Uminek! — zaczęła Stankarowa. Jedna kobieta wysunęła się z tłumu, a Sakowiczowa na pamięć recytowała: — Dwa bilety do taniej kuchni, kwit do apteki, dwa ruble na komorne. Kobieta, wzdychając, wzięła co jej dawano i rzekła zmęczonym głosem: — O Manię się spytam, czy ją do szwalni przyjmą? — Czy tam co o tym stoi napisane? — spytała Sakowiczowa, spoglądając na zeszyt. — Nie! Nic nie ma. — A pewnie. Toć od tygodnia pani hrabina sama. Niech pani prośbę jej zanotuje i dalej wywołuje. — Agata Wozińska. Staruszka, ślepa na jedno oko, wystąpiła z szeregu. — Dwa złote, spódnica barchanowa i kłębek bawełny do robienia pończoch. A macie, matko, co gotowego? Staruszka podała parę gotowych pończoch. — To dobrze, a kto dalej? — Jan Szarak — czytała Stankarowa. Zbliżył się do stołu człek kulawy, chudy, wynędzniały. — Żona umarła! — rzekł, uprzedzając Sakowiczowa. — To się Bóg nad nią ulitował — odparła i objaśniła: — Proszę napisać: żona zmarła — dano na pogrzeb trzy ruble. — Pięcioro sierot — szeptem dodał człeczyna — gospodarz z mieszkania ruguje. — Bądźcie spokojni. Pani hrabina o wszystkim się dowie. A kto więcej? — Ja! — odparł chłopak z obandażowaną ręką, zapowietrzający pokój jodoformem. — Wczoraj mnie ze szpitala wypisali, alem tak słaby, że ledwie stoję. Bóg wie, kiedy robić będę mógł, a głodnym! — Podaj nazwisko i adres. Dziś dostaniesz bilet do taniej kuchni, a jutro sprawdzimy, coś za jeden. — To i mnie proszę zapisać: Karolina Mydłek na Czerniakowskiej. Mąż pół roku leży, stara matka leży, dzieci pięcioro. Jak ratunku nie dostanę, to chyba do Wisły iść! Zapisywała Stankarowa, wydawała ze skrzynki pieniądze, bony, bilety, wokoło gwar narzekań i próśb rósł — cisnęli się wszyscy do stołu, a każda nędza była — zda się — od poprzedniej cięższa, a każda potrzeba nagłą i konieczną. Odchodzili jedni, wciskali się drudzy, powietrze stawało się duszne, w głowie jej huczało. Wreszcie skrzynka była pustą. Stankarowej serce się ścisnęło, wobec kilku jeszcze, co czekali i co odejdą bez pomocy. — Mój Boże! — szepnęła do Sakowiczowej. — Jakże tych odprawić z niczym! Stara, otrzaskana od wielu lat z podobnym widokiem, odparła spokojnie: — Tak się to każdemu zrazu strasznym zdaje. Ale co robić. Do wieczora by ich starczyło, a na rok by nie stało funduszu hrabiny. A i tak ona wszystko co ma — na tę ofiarę daje. — Na jaką ofiarę? — Ano, na to nieszczęście hrabiego. Stankarowa nic nie zrozumiała i nie śmiała dalej pytać. Patrzała smutno na pustą skrzynkę. Sakowiczowa odprawiła spóźnionych, otworzyła okna, zawołała dziewczynę, której kazała sprzątać izbę, i rzekła: — Ja tu obok mieszkam. Może pani raczy wstąpić. Weszły do dwóch schludnych pokoików, a gdy Stankarowa przede wszystkim zachwyciła się kwiatami w oknie, gospodyni jęła opowiadać: — Kwiaty mi ogrodnik przynosi. Co ma z nimi robić, są przecie szklarnie i cieplarnie w ogrodzie, do których oprócz niego nikt nie zagląda. Już pięć lat jak pani hrabina nie była w ogrodzie, ani w tej części domu. Wskazała boczne skrzydło, zwrócone do ogrodu, a potem inne okna, i tłumaczyła: — Tam mieszka rządca, a tam profesor Girą, a tam Stachórska, co pinczerów dogląda, a tam Marcinkowska, co zarządza kościelnymi haftami, a tam Pawlik, emeryt, kamerdyner nieboszczyka hrabiego, a to okno gabinetu hrabiego, a to okno gabinetu hrabiny. — A to całe skrzydło od ogrodu? — spytała Stankarowa, którą pociągały, nęciły gęstwiny zielone, widne przez boczną bramę, i parkan między tym skrzydłem, a stajniami, od Wiejskiej ulicy. — A to apartamenty hrabiego Romana… puste! —— jakimś innym tonem objaśniła Sakowiczowa. Ale Stankarowej hrabia Roman nie zaciekawił. Popatrzała raz jeszcze na czuby drzew, westchnęła. — Tam musi być ślicznie. Jak wieś! Przesunęła ręką po czole, a że zegar w tej chwili wybił pierwszą, zerwała się przestraszona. — Muszę wracać. Dziękuję pani. Sakowiczowa ruszyła się także. — I ja idę na górę z raportem — rzekła. Po drodze spytała. — A pani warszawianka? — Nie. Za mąż wyszłam do miasta. Trzy lata temu. Całe życie na wsi byłam