... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Od czasu do czasu Śmierć przerywał pracę i drapał któregoś za uszami. - Szczęście - powiedział do siebie, zdziwiony brzmieniem własnego głosu. *** Cutwell, mag i Królewski Rozpoznawca, podciągnął się na ostatni stopień w wieży i oparł o ścianę czekając, aż serce mu się trochę uspokoi. Właściwie nie była to jakaś wyjątkowo wysoka wieża, a jedynie wysoka jak na Sto Lat Jej kształt i konstrukcja sugerowały, że jest to standardowa budowla do więzienia księżniczek. Trzymano w niej głównie stare meble. Tym niemniej gwarantowała niczym nie przesłonięty widok na miasto i równinę Sto, co oznacza, trzeba to szczerze wyznać, że widać było stamtąd bardzo dużo kapusty. Cutwell podszedł aż to spękanych blanków i popatrzył na poranną mgiełkę. Była chyba odrobinę bardziej mglista niż zwykle. Jeśli bardzo się postarał, mógł sobie wyobrazić błysk na niebie. A kiedy naprawdę wytężył wyobraźnię, słyszał brzęczenie nad polami kapusty, dźwięk jakby ktoś przysmażał szarańczę. Cutwell zadrżał. W takiej chwili ręce odruchowo poklepały kieszenie, ale nie znalazły niczego poza torebką galaretek stopionych w lepką masę i ogryzka jabłka. Żadna z tych rzeczy nie dawała pocieszenia. Cutwell szukał tego, czego szukałby w takiej chwili każdy normalny mag: papierosa. Potrafiłby zabić dla cygara. Dla zgniecionego niedopałka posunąłby się nawet do poważnego uszkodzenia ciała. Wziął się w garść. Wytrwałość wzmacnia kręgosłup moralny, problem jednak w tym, że ów kręgosłup nie doceniał ponoszonych dla niego ofiar. Podobno prawdziwie wielki mag powinien żyć w stanie ciągłego napięcia. Cutwella można by wykorzystać jako cięciwę. Odwrócił się plecami do kapuścianego krajobrazu i po spiralnych schodach zszedł z wieży do centralnej części pałacu. Mimo wszystko, pomyślał, kampania przynosi efekty. Mieszkańcy nie bez oporu zaakceptowali fakt, że wkrótce nastąpi koronacja, chociaż nie byli pewni, kto właściwie otrzyma koronę. Na ulicach miały zawisnąć proporce, zaś Cutwell nakazał, żeby z fontanny na rynku płynęło jeśli już nie wino, to przynajmniej piwo warzone z brokułów. Będą tańce ludowe, choćby i pod groźbą użycia miecza. Wyścigi dla dzieci. Wół pieczony na rożnie. Królewska karoca została odmalowana i Cutwell wierzył, że ludzie dadzą się przekonać, by zauważyć jej przejazd. Najwyższy kapłan w świątyni Ślepego Io stanowił osobny problem. Cutwell uważał go za sympatycznego staruszka, którego sprawność w posługiwaniu się nożem była tak niska, że połowa kóz ofiarnych nudziła się czekaniem i odchodziła bez pośpiechu. Ostatnim razem, zanim dostatecznie się skoncentrował, koza zdążyła urodzić młode, po czym odwaga wzbudzona macierzyństwem pozwoliła jej wypędzić kapłanów ze świątyni. Szansa, że uda mu się włożyć koronę na głowę właściwej osoby nawet w zwykłych okolicznościach była, jak to skalkulował Cutwell, zaledwie średnia. Będzie musiał stanąć przy staruszku i taktownie pokierować drżącą dłonią. Ale nie na tym polegał zasadniczy kłopot. Zasadniczy kłopot był o wiele poważniejszy. Zasadniczy kłopot pojawił się po śniadaniu, w czasie rozmowy z kanclerzem. - Sztuczne ognie? - zdziwił się wtedy Cutwell. - Podobno wy, magowie, świetnie sobie z nimi radzicie. Prawda? - Kanclerz był czerstwy jak tygodniowy bochenek chleba. - Błyski, wybuchy i co tam jeszcze. Pamiętam, kiedy byłem małym chłopcem, widziałem jednego maga... - Niestety, nie znam się zbyt dobrze na sztucznych ogniach - oświadczył Cutwell tonem mającym sugerować, że cieszy się z tej niewiedzy. - Mnóstwo rakiet - wspominał z rozmarzeniem kanclerz. - Ankhiańskie świece. Błyskawice. I takie coś, co można było trzymać w ręce. Bez sztucznych ogni nie ma prawdziwej koronacji. - Tak, panie, ale widzicie... - Zuch - pochwalił go kanclerz. -Wiedziałem, że możemy na tobie polegać. Dużo rakiet, rozumiesz, a na zakończenie coś specjalnego, coś naprawdę zapierającego dech w piersi. Na przykład portret, portret... - Oczy zaszły mu mgłą, dla Cutwella już boleśnie znajomą. - Księżniczki Keli - dokończył ze znużeniem. - A tak. Jej. No więc portret... tej, co mówiłeś... ze sztucznych ogni. Oczywiście, dla was, magów, to pewnie dziecinna zabawa, ale lud to uwielbia. Nie ma nic lepszego niż parę wybuchów, huku i trochę machania z balkonu, żeby utrzymać w formie organa lojalności. Zawsze to powtarzam. Nie zapomnij. Rakiety. Z runami. Godzinę temu Cutwell przejrzał indeks "Grimoire Zabaw Monstrualnych", ostrożnie wymieszał kilka powszechnie dostępnych artykułów gospodarstwa domowego i przyłożył do nich zapałkę. Zabawna rzecz te brwi, myślał teraz. Dopóki nie znikną, człowiek ich właściwie nie zauważa. Zaczerwieniony i wciąż pachnący dymem, Cutwell pomaszerował do królewskich apartamentów. Mijał stadka służących zajętych tym, co zwykle robią służące, a co wymaga chyba obecności przynajmniej trzech z nich. Kiedy dostrzegały Cutwella, na ogół milkły i przechodziły szybko ze spuszczonymi głowami, a kawałek dalej wybuchały stłumionym chichotem. To irytowało Cutwella. Nie z powodów osobistych, jak sobie tłumaczył, ale dlatego, że magom należy okazywać więcej szacunku. Poza tym niektóre służące patrzyły na niego tak, że zaczynał snuć myśli niegodne maga. Doprawdy, uznał, droga ku oświeceniu przypomina pół mili po tłuczonym szkle. Zapukał gwałtownie do drzwi apartamentu Keli. Otworzyła mu pokojówka. - Czy zastałem twoją panią? - zapytał tak wyniośle, jak tylko potrafił. Pokojówka zasłoniła dłonią usta. Ramiona jej zadrżały. Oczy błysnęły. Między palcami przesączył się dźwięk podobny do świstu uchodzącej pary. Nic na to nie poradzę, pomyślał Cutwell. Takie właśnie wywieram wrażenie na kobietach. - Czy to mężczyzna? - dobiegł z głębi głos Keli. Oczy pokojówki zaszły mgłą. Przechyliła głowę, jakby niepewna, co właściwie słyszała. - To ja, Cutwell - zawołał Cutwell. - Aha. To co innego. Możesz wejść