... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Zagryzł wargi, uspokajając bijące nagle gwałtowniej serce. Ciężkie dni. A on musiał być silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Rzeczywistość pokazywała, że jeżeli nie dojdzie do jakiejś organizacji chaotycznych działań obrońców wzdłuż całych Czarnych Szczytów, wkrótce, mimo utraty swojej magii, Wesmeni mogli dotrzeć do Koriny. Wtedy władzę musiałyby przejąć kolegia. I choć takie rozwiązanie nie było mu miłe, baron wiedział, że alternatywa jest nieporównanie gorsza. Tyle że kolegia były daleko i problemy Blackthorne’a nie miały dla nich tak wielkiego znaczenia. Nie oczekiwał zbyt wielkiej pomocy z północy, ale mógł przynajmniej liczyć na Połączenie z Xeteskiem. Komunikacja była przewagą, którą ludzie ze Wschodu musieli wykorzystać maksymalnie, jeżeli chcieli odnieść zwycięstwo. Baron Blackthorne ziewnął. Nadchodził czas, by zajrzeć do Gresse’a i położyć się spać. Jutro należało podjąć decyzje. Musiał spojrzeć na wszystko z szerszej perspektywy. Kamienne Wrota, Gyernath, rozproszone wioski na lądzie i na wybrzeżu. Musiał wiedzieć, skąd może nadejść pomoc, aby odepchnąć Wesmenów za zatokę Gyernath. I musiał znaleźć sposób, by odzyskać swoje miasto, swój zamek. Swoje łóżko. Tłumiąc nagły gniew, baron odwrócił się tyłem do nocy i zniknął pod okapem skalnej półki. * * * Wesmeni nie przestawali nadchodzić. Tysiące wojowników, stąpając po trupach towarzyszy, wlewało się w granice Julatsy, napierając na słabnącą Gwardię Kolegium. Ze swej Wieży Barras spoglądał na chaos bitwy rozgrywającej się w dole. Widział, jak zaklęcia wyrywają i kładą pokotem szeregi nacierających, i widział, jak następni wrogowie niewzruszenie prą dalej. Był środek popołudnia i jedyną chwilę wytchnienia stanowił moment, gdy Wesmenów opuściła ich magia. W tamtej chwili serce Barrasa podskoczyło z radości, wiedział bowiem, że Krukom udało się zniszczyć WiedźMistrzów. Płakał wtedy ze szczęścia, tak jak teraz mógłby płakać z rozpaczy. Albowiem nagła słabość Wesmenów wydawała się jedynie bardziej podniecać ich wściekłość i determinację. Znów uderzyli, z jeszcze większą furią, a ich miecze i topory poruszała niezłomna wola walki. I szli naprzód. Na początku wydawało się, że będzie to rzeź: Gwardia Kolegium trzymała front, podczas gdy kolejne fale zaklęć dziesiątkowały linie Wesmenów. Tysiące wojowników zginęło od potęgi julatsańskich salw, bezbronnych wobec Kul-Płomieni, Lodowatego-Podmuchu, Kamiennego-Młota, Gradu-Zniszczenia, Ognistego-Deszczu i Mordercy-Kości. Jednak kondycja magiczna rzucających bez odpoczynku ma swoje granice i Wesmeni o tym wiedzieli. A Julatsańczycy wykorzystali już większość swych sił do ochrony ludzi i budynków przed atakami szamanów. O tym Wesmeni także wiedzieli. Teraz więc, kiedy salwa zaklęć zmieniła się w pojedyncze uderzenia taktyczne, Wesmeni parli naprzód, z żelazną konsekwencją wdzierając się w szeregi gwardzistów i rezerwistów, bez lęku przed kolejnymi magicznymi atakami. Stojący po lewej stronie Barrasa generał julatsańskiej armii przygryzł wargę i zaklął. – Ilu ich tam jeszcze jest? – skierował pytanie w pustkę, głosem pełnym lęku i wściekłości. – Zbyt wielu – odrzekł Barras. – Wiem o tym doskonale – odpalił generał. – A jeżeli to miała być zniewaga wobec... – Uspokój się, mój drogi Kardzie. To żadna zniewaga tylko stwierdzenie faktu. Ile jeszcze wytrzymamy? – Trzy godziny, może mniej – odparł Kard chrapliwym głosem. Bez murów – nie mogę obiecać nic więcej. Jaki wynik Połączenia? – Dordover wysłało wczoraj trzy tysiące ludzi na naszą prośbę. Powinni tu być przed zmrokiem. – Więc równie dobrze możesz im kazać zawrócić. – Głos generała Karda był pełen goryczy, a jego twarz wydała się nagle o wiele starsza. – Do tego czasu Julatsa upadnie. – Nie zdobędą kolegium – twardo powiedział Barras. Kard uniósł brwi. – A kto ich zatrzyma? Barras otworzył usta, by odpowiedzieć, ale powstrzymał się. Kard, jako żołnierz, nie był w stanie tego zrozumieć