... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Mówię szczerą, prostą prawdę. - Quid est veritas? - zamruczał Baines. - Słucham? - zapytała. - Czym jest prawda? - odparł Gabriel. - Czy nie dotarło do pani, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat mogliśmy wyrosnąć z naszych poprzednich problemów grupowej adaptacji i stać się... - machnął ręką. - Przystosowani? Może pani używać dowolnego określenia... W każdym razie, zdolni do właściwych relacji interpersonalnych, takich, jakich jest pani świadkiem w tym pomieszczeniu. Jeżeli potrafimy pracować razem, z pewnością nie jesteśmy chorzy. Nie ma żadnego innego testu z wyjątkiem grupowej współpracy. - Usiadł, zadowolony z siebie. - Trzeba przyznać, że jesteście zjednoczeni przeciwko wspólnemu wrogowi... przeciwko nam - powiedziała ostrożnie doktor Rittersdorf. - Ale... założę się, że przed naszym przybyciem i później, jak stąd wyjedziemy, rozpadniecie się na odrębne jednostki, nieufne i obawiające się siebie nawzajem. Niezdolne do współpracy. - Uśmiechnęła się rozbrajająco, ale uśmiech był zbyt przebiegły, by mogli się nabrać. Za bardzo podkreślał jej sprytną wypowiedź. Ponieważ oczywiście miała rację. Dotarła do sedna sprawy - zwykle nie funkcjonowali jako grupa. Chociaż nie. Przynajmniej częściowo się myliła. Błędnie przypuszczała, prawdopodobnie chcąc jakoś usprawiedliwić swoje poczynania, że źródło strachu i wrogości leżało wewnątrz zgromadzenia. W rzeczywistości była nim Terra. Lądowanie ich statku było de facto aktem wrogości... gdyby tak nie było, poprosiliby o pozwolenie lądowania. Terranie więc pierwsi okazali brak zaufania i byli odpowiedzialni za obecną wzajemną podejrzliwość. Gdyby chcieli, mogli tego uniknąć. - Doktor Rittersdorf - powiedział bez ogródek. - Handlarze z Alfy kontaktują się z nami i zawsze proszą o pozwolenie na lądowanie. Wy tego nie zrobiliście. W interesach z nimi też nie mamy żadnych problemów. Handel odbywa się na uregulowanych, stałych prawach. Oczywiście rękawica została rzucona z dobrym efektem. Kobieta zawahała się; nie znalazła odpowiedzi. Kiedy się zamyśliła, w pokoju rozległ się szmer rozbawienia, wzgardy i, jak w przypadku Strawa, bezlitosnej złości. - Uznaliśmy - odparła w końcu - że gdybyśmy formalnie poprosili o pozwolenie na lądowanie, odmówilibyście. - Ale nie próbowaliście nawet tego zrobić - rzekł Baines, uśmiechając się z całkowitym spokojem. - „Uznaliście”. A teraz nigdy się o tym nie przekonacie, ponieważ... - Dalibyście nam pozwolenie? - Jej głos był twardy i władczy. Baines zamrugał, bezwiednie milknąc. - Nie, nie zrobilibyście tego - ciągnęła. - I wszyscy o tym wiecie. Proszę, bądźcie realistami. - Jeżeli pokażecie się w Da Vinci Heights - odezwał się Howard Straw - zabijemy was. Zabijemy was, jeżeli nie wyjedziecie stąd. A następny statek, który spróbuje tu wylądować, nigdy nie dotknie ziemi. To jest nasz świat i zamierzamy go utrzymać, dopóki żyjemy. Pan Baines może wyliczyć szczegóły naszego zniewolenia. To wszystko jest zawarte w manifeście, który on i ja, z pomocą innych w tym pokoju, przygotowaliśmy. Proszę przeczytać manifest, panie Baines. - Dwadzieścia pięć lat temu - zaczął Gabriel Baines - na tej planecie została założona kolonia... Doktor Rittersdorf westchnęła. - Nasza wiedza na temat poznanych odmian waszych chorób umysłowych... - „Posranych”? - przerwał jej brutalnie Howard Straw. - Powiedziała pani „posranych”? - Prawie zerwał się z krzesła; jego twarz wykrzywiona była wściekłością. - Powiedziałam „poznanych” - odparła cierpliwie doktor Rittersdorf. - Wiemy, że centrum waszej działalności militarnej mieści się w siedzibie Mansów. Innymi słowy, w osadzie grupy maniakalnej. Za cztery godziny zwiniemy obóz i opuścimy siedzibę hebefreników, Gandhitown. Wylądujemy w Da Vinci Heights i jeżeli dojdzie do walki, sprowadzimy jednostki liniowe sił militarnych Terry, które stacjonują mniej więcej pół godziny drogi stąd. W pokoju znowu zapadła długa, pełna napięcia cisza. W końcu ledwie dosłyszalnym głosem odezwała się Annette Golding: - Jednak przeczytaj nasz manifest, Gabrielu. Kiwnął głową i zaczął czytać, ale głos mu drżał. Annette Golding wybuchnęła żałosnym płaczem, przerywając mu. - Widzisz, co nas czeka? Znowu chcą z nas zrobić pacjentów szpitala. To już koniec. - Zapewnimy wam kurację - powiedziała niechętnie doktor Rittersdorf. - Sprawi ona, że będziecie się czuli bardziej, cóż... bardziej swobodni wobec siebie. Bardziej sobą. Życie stanie się przyjemniejsze, bardziej naturalne, bo teraz jesteście wszyscy gnębieni lękami i napięciem. - Tak - zamruczał Jacob Simion - lękami, że Terra wkroczy tutaj i zwiąże nas znowu jak zwierzęta. „Cztery godziny - pomyślał Gabriel Baines. - Niewiele czasu”. Drżącym głosem podjął czytanie zbiorowego manifestu. Wydawało mu się to pustym gestem. „Bo przecież nie ma już nic - pomyślał - co mogłoby nas uratować”. Po zakończeniu spotkania i wyjściu doktor Rittersdorf, Gabriel Baines wyłożył swój plan przyjaciołom. - Co zrobisz? - zapytał Howard Straw z pogardliwym szyderstwem w głosie. - Mówisz, że ją uwiedziesz? Mój Boże, może ona ma rację. Może rzeczywiście powinniśmy być w szpitalu neuropsychiatrycznym. - Usiadł z powrotem i sapał ponuro. Jego odraza była zbyt wielka; nie mógł nawet obrzucać Gabriela obelgami. Zostawił to reszcie obecnych w pokoju. - Powinieneś więcej myśleć o sobie - powiedziała Annette Golding. - Potrzebuję - rzekł Gabriel Baines - kogoś ze zdolnościami telepatycznymi, by powiedział mi, czy mam rację. - Odwrócił się do Jacoba Simiona. - Czy ten święty Hebów, ten Ignatz Ledebur, ma taki dar? Jest takim psi, majstrem od wszystkiego. - Chyba nic z tych rzeczy - odparł Simion. - Ale mógłbyś, tylko mógłbyś, spróbować z Sarah Apostoles. - Mrugnął do Gabriela, kiwając głową z uciechy. - Zadzwonię do Gandhitown - powiedział Baines, podnosząc słuchawkę. - Linia telefoniczna w Gandhitown jest znowu uszkodzona. Od sześciu dni - rzekł Simion. - Musiałbyś tam pójść. - Tak czy inaczej będziesz musiał tam pójść - odezwał się Dino Watters, otrząsając się ze swej nie kończącej się depresji. On jeden wydawał się przekonany, co do słuszności planu Bainesa. - W końcu ona tam jest, w Gandhitown, dokąd trafia wszystko i gdzie każdy ma dzieci z każdym. Ją też mogło już to ogarnąć. Z aprobującym chrząknięciem odezwał się Howard Straw: - Masz szczęście, Gabe, że jest między Hebami. Dzięki temu może będzie bardziej podatna. - Jeżeli to jedyny sposób, który nam odpowiada - rzekła sztywno panna Hibbler - to myślę, że zasługujemy na potępienie. Naprawdę tak uważam