... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
-Jeśli chodzi ci o tego niemądrego, lecz niewątpliwie odważnego chłopca na polanie, to nie trafiłby nawet w stodołę. Nie wiem, po co wy, Betanie, zakładacie mundury. Wyszkoleniem dorównujecie dzieciom na pikniku. Trudno mi stwierdzić, jakie znaczenie mają wasze stopnie oficerskie, poza określaniem różnic w zarobkach. - Był geologiem, nie wynajętym mordercą - warknęła. - A co do moich "dzieci", wasi żołnierze nie zdołali ich nawet schwytać. Vorkosigan ściągnął brwi. Cordelia gwałtownie zamknęła usta. Po prostu pięknie, pomyślała. Jeszcze nie zaczął wykręcać mi rąk, a ja już przekazuję mu cenne informacje. - Naprawdę? - powiedział tylko, wskazując paralizatorem w górę strumienia. Leżał tam strzaskany komunikator, z jego środka wydobywała się wąska smużka pary. -Jakie rozkazy wydałaś załodze statku, kiedy poinformowali cię o swojej ucieczce? - Kazałam im postępować wedle własnej inicjatywy - mruknęła ogólnikowo, desperacko poszukując pomysłów w spowijającej jej umysł bolesnej mgle. - Typowo betański rozkaz - prychnął Vorkosigan. - Przynajmniej masz pewność, że cię posłuchają. 16 No, nie. Znowu jej kolej. - Posłuchaj, wiem, dlaczego moi ludzie zostawili mnie tutaj - a co z tobą? Czy dowódca nie jest zbyt ważną osobą - nawet u Barrayarczy-ków - żeby tak po prostu o nim zapomnieć? - Wyprostowała się. - Skoro Reg nie umiałby trafić nawet w stodołę, to kto do ciebie strzelał? To go ruszyło, pomyślała, widząc, jak paralizator, którym wcześniej bezmyślnie gestykulował, z powrotem celuje w jej stronę. Ale powiedział jedynie: - Nie twoja sprawa. Czy masz zapasowy komunikator? Oho - czyżby ten surowy barrayarski dowódca padł ofiarą buntu? Cóż, im więcej zamieszania w szeregach wroga, tym lepiej! - Nie. Twoi żołnierze zniszczyli wszystko. - To bez znaczenia - mruknął. - Wiem, gdzie szukać. Czy możesz już chodzić? - Nie jestem pewna.- Dźwignęła się na nogi i natychmiast przycisnęła dłoń do skroni, czując przeszywający ból. - To tylko stłuczenie - stwierdził Vorkosigan bez cienia współczucia. - Przechadzka dobrze ci zrobi. -Jak daleko mam iść? -Jakieś dwieście kilometrów. Z powrotem osunęła się na kolana. - Szerokiej drogi. - Mnie zabrałoby to dwa dni. Przypuszczam, że ty, jako geolog czy coś takiego, trochę mnie opóźnisz. - Astrokartograf. - Wstań, proszę. - Tym razem posunął się aż do tego, by ująć ją pod łokieć. Dotknął j ej z dziwną niechęcią. Była przemarznięta i sztywna, nawet przez grubą tkaninę rękawa czuła promieniujące z jego dłoni ciepło. Vorkosigan z determinacją wepchnął ją na szczyt jaru. - Najwyraźniej jesteś zdecydowany - mruknęła. - CoJ^M^yz^^ począć z więźniem podczas wymuszonego marszu? A^e^H roztrzaĄ^ skam ci czaszkę kamieniem, gdy będziesz spał? #2 - STRZĘPY HONORU 1 "7 LOIS MCMASTER BUJOLD - Zaryzykuję. Dotarli na szczyt. Cordelia, wyczerpana, oparła się ciężko o jedno z młodych drzewek. Z ukłuciem zazdrości dostrzegła, że oddech Vorkosigana pozostał miarowy i ani odrobinę nie przyspieszył. - Nie zamierzam nigdzie iść, dopóki nie pochowam moich oficerów. Skrzywił się z irytacją. - To strata czasu i energii. - Nie zostawię ich na pożarcie padlinożercom, niczym jakieś pa-dłe zwierzęta. Może twoi barrayarscy bandyci znają się lepiej na zabijaniu, ale żaden z nich nie mógłby polec bardziej żołnierską śmiercią. Przez chwilę wpatrywał się w nią z nieodgadnioną miną. Wreszcie wzruszył ramionami. - Zgoda. Cordelia ruszyła wzdłuż krawędzi parowu. - Myślałam, że to tutaj - stwierdziła zdumiona. - Ruszałeś go? - Nie. Ale wjego stanie nie mógł odczołgać się daleko. - Mówiłeś, że nie żyje! - Owszem. Niemniej jego ciało wciąż się porusza. Promień po-rażacza musiał o włos minąć ośrodki ruchowe. Cordelia, podążając śladem zgniecionej roślinności, pokonała niewielkie wzniesienie. Vorkosigan w milczeniu szedł za nią. - Dubauer! - Podbiegła do odzianej w brąz postaci, skulonej w paprociach