... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- Jak sobie życzysz, panie - przystał starosta ponuro. Wszyscy, którzy słuchali tej rozmowy, uważali, że młody czarnoksiężnik pozwala sobie na szaleństwo albo akt wariackiej odwagi, toteż z markotnymi minami spoglądali na odjazd Geda, nie spodziewając się już wieści o nim. Niektórzy napomykali, że Ged ma zamiar po prostu popłynąć z powrotem przez Hosk na Morze Najgłębsze, pozostawiając ich własnemu losowi; inni, wśród nich Pechvarry, utrzymywali, że oszalał i że szuka śmierci. W ciągu życia czterech pokoleń wszystkie statki brały kurs omijający z daleka wybrzeża wyspy Pendor. Nie przybył na nią nigdy żaden mag, aby stoczyć bój ze smokiem, wyspa leżała bowiem na nie uczęszczanym szlaku morskim, a jej władcy byli piratami, łowcami niewolników, sprawcami wojen, znienawidzonymi przez całą ludność południowo-zachodnich obszarów Światomorza. Z tej przyczyny nikt nie próbował pomścić władcy Pendoru, odkąd smok napadł nagle z zachodu na niego i na jego ludzi, gdy siedzieli w wieży przy uczcie, odkąd zalał ich płomieniami buchającymi z paszczy i wpędził do morza całą wrzeszczącą ludność miasta. Nie pomszczony, Pendor został wydany na pastwę smoka, wraz ze wszystkimi kośćmi zmarłych, z wieżami i z kosztownościami, które zrabowano dawno nieżyjącym książętom z wybrzeży wysp Paln i Hosk. Wszystko to Ged dobrze wiedział, i nie tylko to, odkąd bowiem przybył do Low Torning, stale miał w pamięci i przemyśliwał wszystko, czego się dotąd uczył o smokach. Gdy prowadził swoją małą łódź na zachód - nie wiosłując tym razem ani nie używając marynarskich umiejętności, których go nauczył Pechvarry, lecz żeglując czarodziejsko z magicznym wiatrem dmącym w żagiel i zaklęciem rzuconym na dziób i stępkę, aby utrzymać łódź w kursie - wypatrywał martwej wyspy wznoszącej się ponad linię morskiego horyzontu. Chciał płynąć szybko, dlatego też użył magicznego wiatru, gdyż bardziej obawiał się tego, co było za nim, niż tego, co przed nim. Lecz gdy dzień upłynął, niecierpliwość Geda przeistoczyła się z trwogi w jakąś radosną zawziętość. Nareszcie szukał tego niebezpieczeństwa z własnej woli; im bardziej się do niego zbliżał, tym pewniejszy był, że tym razem, w tej godzinie, być może przedśmiertnej, nareszcie jest wolny. Cień nie odważył się podążyć za nim w paszczę smoka. Fale, białe na wierzchołkach, sunęły po szarym morzu, szare chmury niosły się nad głową w północnym wietrze. Ged płynął na zachód z szybkim magicznym wiatrem w żaglu i wkrótce w zasięgu jego wzroku znalazły się skały Pendoru, wymarłe ulice miasta i wypalone, chylące się ku upadkowi wieże. U wejścia do portu, w płytkiej półokrągłej zatoce, Ged uśmierzył wywołany zaklęciem wiatr i powstrzymał płynącą łódkę, tak że leżała, kołysząc się na falach. Wtedy przywołał smoka: - Uzurpatorze z Pendoru, chodź bronić swojego skarbu! Jego głos przepadł w szumie przybrzeżnych fal, bijących w wybrzeża barwy popiołu; ale smoki mają dobry słuch. Już po chwili jeden z nich, jakby olbrzymi czarny nietoperz o cienkich skrzydłach i kolczastym grzbiecie, wyfrunął z jakichś pozbawionych dachu miejskich ruin i zataczając koła w północnym wietrze nadleciał w kierunku Geda. Serce Geda urosło na widok stwora, który był takim mitem dla jego ludu; młodzieniec zaśmiał się i krzyknął: - Wracaj i powiedz Staremu, żeby tu się zjawił, ty latający robaczku! Był to bowiem jeden z młodych smoków, zrodzonych tutaj przed laty przez samicę z Rubieży Zachodnich, która złożyła swoje wielkie skórzaste jaja - jak podobno lubią to robić samice smocze - w jakiejś słonecznej, zburzonej komnacie wieży i odleciała, pozostawiając Starego Smoka z Pendoru, aby strzegł młodych, gdy już wypełzną z pękniętych błon jak złowieszcze jaszczurki. Młody, smok nic nie odpowiedział. Nie był zbyt wielki jak na swój gatunek; mógł mieć długość czterdziestowiosłowego statku i był chudy jak robak mimo wielkiej rozpiętości swych czarnych, błoniastych skrzydeł. Nie osiągnął jeszcze dostatecznego wzrostu ani głosu, brak mu też było smoczej chytrości. Pomknął wprost na Geda stojącego w chybotliwej łódce i, rozwierając swoje długie, zębate szczęki, spadł z nieba lotem strzały; toteż Gedowi wystarczyło jednym sprytnym zaklęciem unieruchomić i usztywnić jego skrzydła i członki, i sprawić w ten sposób, że gruchnął w morze obok jak spadający kamień. I szare morze zamknęło się nad smokiem. Dwa smoki podobne do pierwszego wzleciały z podstawy najwyższej wieży. Tak jak pierwszy, zbliżyły się szybkim lotem wprost ku Gedowi, lecz mimo to złowił obydwa, strącił je i utopił; a nie podniósł jeszcze nawet swojej czarnoksięskiej laski. Nie minęło wiele czasu, gdy nadleciały ku niemu z wyspy trzy następne. Jeden z nich był znacznie większy i jego paszczęka rzygała kłębiącym się ogniem. Dwa smoki pofrunęły ku Gedowi, plaskając skrzydłami, ale trzeci, ten większy, zbliżył się kolistym lotem z tyłu, bardzo chyżo, aby spalić wroga wraz z łodzią swym ognistym oddechem. Żadne zaklęcie unieruchamiające nie ogarnęłoby wszystkich trzech, gdyż dwa nadleciały z północy, a jeden z południa. W mgnieniu oka, gdy to zrozumiał, Ged uczynił czar Przemiany i pomiędzy jednym a drugim oddechem wzleciał z łodzi pod postacią smoka. Rozpościerając szerokie skrzydła i wyciągając przed siebie szpony, starł się z dwoma smokami i spopielił je ogniem, a potem zwrócił się ku trzeciemu, większemu niż on sam i też uzbrojonemu w ogień. W wietrze wiejącym nad szarymi falami miotali się w gwałtownych skrętach, kłapali zębami, spadali nagle i rzucali się na siebie, aż powietrze wokół nich zamącił dym, czerwono prześwietlony żarem ich ognistych paszcz