... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- Naprawdę? - spytałem, choć byłem przekonany, że tak jest rzeczywiście. - Ależ tak, Mr. Bronson. Kiedy nadchodzi pora, o której ją pan przedtem odwiedzał, zaczyna się biedaczka niepokoić, spogląda nieustannie na drzwi, a potem traci humor i trzeba ją zmuszać, by coś zjadła na obiad... Zmizerniała przez te trzy dni. Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia: ..."Oto skutki twej metody", syknął Ralph_gentleman... "Nie dość, żeś ją przejechał autem, jeszcze robisz głupie eksperymenty kosztem jej zdrowia. Komentarze chyba zbyteczne". - Jak się pani miewa? - powiedziałem, wkraczając do separatki nr 48 z miną uczniaka, który coś przeskrobał i nie wie, jakie go spotka przyjęcie w domu rodzicielskim. - Och, doskonale, Mr. Bronson... W tej chwili czuję się świetnie - odparła rozpromieniona, ale w jej wzroku wyczytałem zapytanie, którego nie mogłem pojąć. Rzekłem więc: - Byłem tak zajęty w ciągu ubiegłych trzech dni, że naprawdę... nie znalazłem... wolnej chwili... ażeby... - Wierzę panu - przerwała moje jąkanie się - zawód dziennikarski jest podobno jednym z najcięższych. Absorbuje masę czasu. - Tak... właśnie - potakiwałem skwapliwie. Chciałem jeszcze coś powiedzieć, lecz w tym momencie dojrzałem przypadkowo, że obie kobiety wymieniają między sobą znaczące spojrzenia. Umilkłem więc, zastanawiając się w duchu, jaki jest cel tych bezgłośnych konszachtów za moimi plecami i nie czekałem długo na rozwiązanie zagadki. - Ooo, to już trzy na szóstą? - zdziwiła się pielęgniarka. - Wobec tego muszę państwa na pół godzinki pozostawić samych. Mam dzisiaj dyżur w całym korytarzu, gdyż koleżanka wyszła na miasto. Uśmiechnąłem się nieznacznie. "Powiedz po prostu", pomyślałem pod jej adresem, "że zacna staruszka prosiła cię już przedtem, abyś nam nie przeszkadzała w rozmowie. Owszem, jest mi to nawet bardzo na rękę". - Proszę tylko unikać wszelkich drażliwych tematów, moi państwo - dodała, grożąc nam palcem żartobliwie - a gdyby pani potrzebowała mej obecności, proszę zadzwonić. Zostaliśmy sami. Pierwsza minuta upłynęła pod znakiem kłopotliwego milczenia, przerwanego wreszcie przez panią Mafaldę. - Czy zna pan już adres Miss Haliny? - spytała bez wstępów. Pytanie to zaskoczyło mnie tak mocno, że dopiero po chwili zdobyłem się na odpowiedź. - Nie robiłem jeszcze żadnych starań w tym kierunku. - Więc nie szukał jej pan zupełnie - rzekła nie tając rozczarowania. - Nie upoważniła mnie pani do tego, po pierwsze. - Tak, to prawda... Nie powiedziałam wyraźnie, nie prosiłamm pana, ale... ponieważ mówiło się o tym... myślałam - urwała nagle zaczęte zdanie i przeskoczyła do drugiego. - Powiedział pan dopiero co, "nie upoważniła mnie pani do tego, po pierwsze"... Co znaczy to: "po pierwsze"? Zdaje się, że przez swoje gadulstwo nie pozwoliłam panu skończyć myśli... Bardzo pana przepraszam, Mr. Bronson. - Nie ma za co doprawdy. Pani mi bynajmniej nie przerwała wątku myśli, tylko ja sam ugryzłem się w język. - Dlaczego? Dlaczego, drogi panie? Proszę niczego nie taić. Dobrzy ludzie powinni mówić tak, jak myślą. - Ale nie wszystko, co myślą. - To znaczy, że nie chce pan być wobec mnie szczery - powiedziała ze smutkiem. - Przeciwnie, Mrs. Martini. Nie ma bardziej otwartego człowieka ode mnie, lecz nauczony doświadczeniem, posługuję się bezwzględną szczerością tylko wówczas, kiedy mogę liczyć na wzajemność. - Och, jeśli o to chodzi, Mr. Bronson, jeśli mnie pan ma na myśli, to proszę liczyć na wzajemność... Wierzy mi pan? - Wierzę. - Więc niech pan wyjawi teraz ową drugą, a jak się domyślam główną przyczynę, dla której nie chciał pan szukać miejsca zamieszkania Miss Haliny. - Dobrze - przystałem lojalnie - ale żeby mnie pani źle nie zrozumiała, muszę wypowiedzieć się nieco obszerniej. - Słucham z ciekawością. - Miss Horska została wstrząśnięta do głębi tragiczną śmiercią swego narzeczonego i to był jeden z dwóch powodów, że wyprowadziła się z miasta, gdzie wszystko przypominało jej szczęśliwe, a krótkie czasy narzeczeństwa. - A drugi powód. - Drugim powodem było to niewątpliwie, że nie chciała się nigdy spotkać z człowiekiem, który jej mimowolnie wyrządził wielką krzywdę... Tym człowiekiem byłem ja, Mrs. Martini. - Pan? - krzyknęła... - Pan ją znał? - Znałem ją, na swoje szczęście i nieszczęście. Pani mogę powiedzieć wszystko... Kochałem Halinę. Chwilę trwała cisza, a potem z ust zdumionej bezgranicznie staruszki padły słowa, które powiedziały mi bardzo wiele. - Więc pan był także rywalem Waltera Ashleya? To jedno słówko: "także" wyjaśniało zagadkę i mówiło wyraźnie, że Mafalda Martini znała tajemnicę serca swego zmarłego syna. - Nie byłem "także" rywalem Ashleya - odparłem, kładąc nacisk na środkowym wyrazie tego zdania - poznałem Miss Halinę po śmierci jej narzeczonego, lub mówiąc ściśle, dzięki temu tragicznemu wypadkowi. Ale powracam do przerwanej myśli. Pamiętając o krzywdzie, jaką całkiem bezwiednie wyrządziłem tej dobrej dziewczynie i wiedząc jak głęboko odczuła ona śmierć Ashleya, nie chciałbym za żadną cenę narazić ją na nową przykrość. - To znaczy? - To znaczy, Mrs. Martini, że jeśli mam się podjąć odnalezienia Miss Horskiej, muszę przedtem wiedzieć, w jakim celu chce się z nią pani zobaczyć... Bo skoro tematem waszej rozmowy ma być tylko tragedia samolotu "Victoria", to musi pani szukać pośrednictwa innej osoby, która by Miss Horską tu sprowadziła... Ja nie chcę i nie mogę rozdrapywać w jej sercu rany strasznej, zabliźnionej zapewne tylko powierzchownie. Niech to zrobi kto inny, lub raczej niechaj tego nie robi i niech pani zaniecha zamiaru zobaczenia się z nią!..