... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Mój tato żył na tym świecie trzydzieści cztery lata. Widywał już nieboszczyków. Hodge Klemson, jeden z jego najserdeczniejszych przyjaciół, utonął w Rzece Tecumseha, kiedy obaj mieli po piętnaście lat. Rozdęte ciało odnaleziono po trzech dniach. Pokryte żółtym dennym mułem, wyglądało jak zeskorupiała starożytna mumia. Ojciec widział to, co zostało z Waltera i Jeanine Traynor przed sześciu laty po czołowym zderzeniu buicka Waltera z tartaczną ciężarówką, prowadzoną przez otumanionego prochami smarkacza. Widział czarne, połyskliwe szczątki małego Steviego Cauleya, kiedy strażacy zdusili ogień, buchający z poskręcanej karoserii „Nocnej Mony". Kilkakrotnie patrzył w uśmiechniętą szyderczo twarz śmierci i znosił ten widok jak mężczyzna, ale tym razem było inaczej. Tym razem śmierć miała oblicze mordu. Samochód tonął. Maska szła coraz głębiej pod wodę, tylne stateczniki zaczęły się unosić do góry. Ciało za kierownicą znów zmieniło pozycję i ojciec dostrzegł coś na ramieniu mężczyzny — błękitną plamkę, wyraźnie widoczną na tle białej skóry. To nie był siniec, lecz tatuaż — trupia czaszka z odwiniętymi do tyłu skrzydłami, wyrastającymi wprost ze skroni. Woda gwałtownie wypchnęła z samochodu następną porcję wielkich baniek powietrza. Jeziora nie wolno było lekceważyć: upominało się o swoją zabawkę, aby zamknąć ją przed światem w sekretnym schowku. 19 Kiedy samochód zaczął osuwać się w otchłań, wir porwał mego ojca za nogi i wciągnął pod wodę. Patrzyłem na to wszystko z czerwonej skały na brzegu. W pewnej chwili jego głowa zniknęła. — Tato! — krzyknąłem przerażony. Pod wodą ojciec mocował się z ramionami jeziora. Samochód osunął mu się spod nóg i zniknął w głębinie. Kiedy ojciec miotał się, szukając jakiegoś oparcia w tym płynnym grobie, ku powierzchni pospieszyły kolejne pęcherzyki. Uwolniony przez nie z lepkich objęć wody, ojciec wspiął się po nich jak po srebrzystych schodach na dach jeziora, gdzie mógł zaczerpnąć tchu. Zobaczyłem, że jego głowa wynurza się na powierzchnię. — Tato! — zawołałem jeszcze raz. — Tato, wracaj! — Nic mi nie jest! — odkrzyknął, ale głos mu drżał. — Już wracam! Zaczął płynąć pieskiem w stronę brzegu, nagle opadły z sił jak wyżęty gałgan. Jezioro wciąż burzyło się w miejscu, gdzie tonący samochód poruszył jego wnętrzności, jak gdyby usiłowało strawić niejadalny kąsek. Ojciec nie był w stanie sforsować skalnego urwiska, więc podpłynął trochę dalej, gdzie mógł podciągnąć się na kamienie, czepiając się pędów kudzu. — Nic mi nie jest — powtórzył, ale kiedy znalazł się już na brzegu, nogi się pod nim ugięły i opadł na kolana w błoto. Żółw wielkości półmiska prześliznął się obok niego i zanurkował, chrapnąwszy z zakłopotaniem. Obejrzałem się w stronę furgonetki. Nie wiem dlaczego, ale się obejrzałem. Zobaczyłem człowieka, który stał w lesie po drugiej stronie drogi. Po prostu stał; miał na sobie długi płaszcz, którego poły powiewały na wietrze. Może poczułem wzrok kogoś, kto mnie obserwował, podczas gdy ja patrzyłem, jak ojciec płynie do tonącego auta. Poczułem przeszywający chłód. Zadygotałem, mrugnąłem parę razy i w miejscu, gdzie stał tamten człowiek, ujrzałem tylko targany wiatrem las. — Cory! — zawołał tato.— Podaj mi rękę, synku! Zsunąłem się na mulisty brzeg i pomogłem mu na tyle, na ile mógł pomóc zziębnięty, przerażony dzieciak. Kiedy tato poczuł pod nogami twardy grunt, odgarnął mokre włosy z czoła i rzekł gorączkowo: — Musimy się dostać do telefonu. W tym samochodzie był człowiek. Poszedł prosto na dno! —-Widziałem... widziałem... — wskazałem las po drugiej stronie drogi numer 10 — tam był... 20 -^ — No, chodźże prędzej! Ojciec biegł już przez szosę na sztywnych, mokrych nogach. Buty trzymał w ręku. Zerwałem się i podążyłem za nim, blisko jak cień. Mój wzrok powędrował w kierunku miejsca, gdzie widziałem tajemniczą postać, ale nie było tam nikogo, zupełnie nikogo. Tato uruchomił silnik i włączył nagrzewnicę. Zęby mu szczękały, a w szarym świetle poranka twarz miał bladą jak wosk. — Cholerny świat! — powiedział. Byłem wstrząśnięty, bo nigdy przy mnie nie klął. — Ten gość był przykuty kajdankami do kierownicy. Kajdankami! Boże, całą twarz miał zbitą na miazgę! — Kto to był? — Nie wiem — podkręcił grzejnik i ruszył na południe ku najbliż- szym zabudowaniom. — Ktoś go załatwił, to pewne! Jezu, jak mi zimno! Skręcił w drogę gruntową, która odbijała na prawo. O pięćdziesiąt jardów od szosy numer 10 stał biały domek z oszkloną werandą