... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

A on wie. - Żadnych gierek. Proszę wracać do swojej strefy. Gdyby Ramirez tam był, po prostu połączyłby się z nami. - Powiedziałem: gdyby się pojawił. Może pan rozkazywać ochronie. Gdybyśmy otrzymali zapewnienie, że nic mu nie grozi, moglibyśmy go do nas sprowadzić. Jeśli mam rację co do pańskiej roli w tym wszystkim, to nie zgodził się pan na posunięcie Tamuna przeciwko Ramirezowi, ale Tamun nie może się pozbyć wszystkich od razu. Na razie. W niebezpieczeństwie znajduje się statek i stacja, pan, cała umowa. Wiem, że powrót z nami oraz osłanianie pańskiego głównego sprzymierzeńca w Radzie Kapitanów wymagają pewnego stopnia zaufania. Zastanawia się pan, czy potrafimy utrzymać pana przy życiu choćby przez godzinę, a ja zapewniam, że pańska straż może znajdować się tuż na zewnątrz, uzbrojona, bez żadnego problemu. Tamun nas nie zaatakował. Jeśli jest rozsądny, nie zrobi tego. Proszę pójść z nami. Proszę wykorzystać tę szansę. Wyraz twarzy Oguna nie zmienił się ani na jotę, nawet po tych wszystkich prowokacjach. - Opowiadam się przy statku - powiedział w końcu. - Proszę wracać do swojej strefy, panie Cameron. Powiem panu teraz, że spotkanie z tą kobietą zostanie prawdopodobnie odłożone, być może na czas nieokreślony, dla jej bezpieczeństwa, a ja nie zamierzam powierzyć się pańskiej ochronie. Jeżeli rzeczywiście jest tak cenna, a to możliwe, proponuję, by została na swoim miejscu i się nie wychylała, bo pański aiji nie może tu nic zrobić. Macie piętnaście dni do odlotu promu. Będzie bezpieczniej dla pana i dla niej, jeśli się na nim znajdziecie. Bezpieczniej też będzie dla pana nie pokazywać się do tego czasu na korytarzach. Mamy nasze wewnętrzne rozbieżności. Przybył tu pan bez zaproszenia, w niedogodnym czasie. Rozumiem, dlaczego pan to zrobił. Niezbyt mnie to obchodzi. A teraz powinien pan wyjść. - Z tego, co widziałem, nasz przyjazd wywołałby tę walkę bez względu na jego termin. Wywołałoby ją zaproszenie nas przez Ramireza. Stałoby się tak w chwili zawarcia umowy, ponieważ Tamuna guzik obchodzi, czy to, co oferujemy, jest dobre dla statku; wie, że to, iż możemy dać władze Ramirezowi, jest dla niego złe, złe dla jego koncepcji odzyskania mospheiran, złe dla jego koncepcji rządzenia tak, jak mu się podoba. Pańska zdolność poradzenia sobie z nim zanika. Kiedy tu szliśmy, ludzie w korytarzach życzyli nam powodzenia. To pan przysłał nam Jase’a Grahama, co uważam za próbę uchronienia go przed Tamunem, i za to panu dziękujemy. Ale nie chce pan wyjść na korytarz, zebrać garstki tych doskonałych dżentelmenów z ich podobno działającymi strzelbami i zdobyć pomocy załogi, póki ona wciąż jeszcze może jej udzielić. Znam wersję Jase’a. Mówi, że jest pan uczciwym człowiekiem, a to, co widzę, potwierdza jego opinię. Niech pan użyje pomocy, którą ma pod ręką. - Proszę posłuchać mojej rady - powiedział Ogun. - Proszę mi nie mówić, jak mam wykonywać moje obowiązki. Proszę się zająć swoimi i nie dopuścić do śmierci pańskiej wysokiej funkcjonariuszki. Nie będę prosił trzeci raz. Proszę wyjść. - Pozwoli pan Ramirezowi umrzeć. Będzie pan próbował załatwić sprawę finezyjnie, ale Tamun się w to nie bawi. Ramirez umrze, a to oznacza o jednego sojusznika mniej. - Nie jestem jego opiekunem. Muszę dbać o interesy tego statku. Kiedy pan się znajdzie na planecie, proszę się ze mną skontaktować. Będziemy rozmawiali z tej bezpiecznej odległości, kiedy nie będę musiał chronić waszego życia. Nic innego nie wchodzi w rachubę. - Doskonale - powiedział Bren. - Złożyłem propozycję. Pan dokonał wyboru. Wrócimy do siebie. - Poślę z wami przewodnika. Frank, odprowadź ich. W spojrzeniu, jakie człowiek imieniem Frank wymienił ze swoim kapitanem, było niewielkie wahanie, lekkie zmartwienie, lecz ani śladu nieposłuszeństwa. Bren pomyślał, że jego własna ocena Oguna jest trafna; ci ludzie martwią się o Oguna i chronią swego kapitana jako jedyną siłę zdolną powstrzymać bardzo nieodpowiednią osobę przed przejęciem władzy, a tymczasem Ogun sądzi, że chodzenie po korytarzach może być dla nich niebezpieczne i że to niebezpieczeństwo jeden idący z nimi mężczyzna może zredukować. A sądząc z postawy ludzi, nie groziło im nic ze strony załogi jako takiej. To oznaczało Tamuna. To oznaczało spore prawdopodobieństwo, że Tamun przestanie się tak bardzo kryć ze swoimi działaniami. Co takiego powiedział Jase, że załoga wie o pewnych sprawach, ale tak długo o nich nie mówi ani nic nie robi, dopóki nie będzie miała absolutnie żadnego wyboru? - Nadiin-ji - powiedział cicho do Banichiego i Jago, którzy trzymali się nieco z tyłu, tuż za drzwiami: i owszem, z tylu pomieszczenia znajdowało się jeszcze czterech ludzi, po obu jego stronach. - Nadiin-ji, man’chi tych godnych zaufania ludzi jest związane z Ogunem, on na nich polega i wysyła jednego z nich, by ochraniał nas w drodze powrotnej. Bez względu na to, jakie zagraża nam niebezpieczeństwo w korytarzach, Ogun sądzi, że ten jeden mężczyzna może je zażegnać przez swoją obecność i groźbę niezadowolenia Oguna. Ogun-aiji nie przyjdzie do nas, obawia się, że sam jest w niebezpieczeństwie, ale utrzymuje, że jego man’chi jest związane wyłącznie ze statkiem, więc nie narazi na szwank swojej władzy, choćby nas odwiedzając. Nasze przybycie spowodowało działania skierowane przeciwko Ramirezowi. Pozostaje to kwestią sporną. Ważne, by Banichi i Jago znali sytuację jak najlepiej, i to przetrawioną dla atewskiego pojmowania: Bren zrobił, co mógł, by była zrozumiała w takim skrócie, po czym po raz drugi skłonił się z szacunkiem człowiekowi pragmatycznie walecznemu i bardzo zacnemu. Nie będącemu jednak przygotowanym do powierzenia losu swoich ludzi obcym ani do zrzeczenia się władzy, by zrobić coś na własnych warunkach. Wycofał się z sali, coraz bardziej pewien, że właściwie zrozumiał Oguna i że Ogun jest równie pewien, iż stanowi następny cel na liście Tamuna