... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Pokonywaliśmy ścieżki leśne w ciągłym strachu przed deszczem. Pewnego popołudnia Indianie wyprowadzili nas w miejsce, gdzie nie było dżungli. Przed nami widniały domy. Najprawdziwsza wioska! Kubidiari. Otaczający nas Indianie z ciekawością dotykali wszystkiego: ubrań, kamer, latarek i broni — wszystko fascynowało naszych gospodarzy. Indianie byli przyjaźni, z godnością przyjmowali drobne podarki, ale zarówno starsi, jak i dzieci wyznawali zasadę absolutnej równości. Każda garstka cukru była sprawiedliwie dzielona i każda wzdęta brzuszyna otrzymała swoją porcję. Podobnie rozdarowane papierosy stawały się udziałem wszystkich zgromadzonych mężczyzn. Kobiety trzymały się z dala od obcych. Po posiłku nadszedł czas na wizytę u kuraki imieniem Omigo, który władał w Kubidiari. Jego chata, trochę na uboczu, miała swegojodzaju pierwsze piętro, I.U1K] U1K] lUi pUU strzechą. Pod nią natomiast nie było już nic oprócz ubitej ziemi pokrytej zakurzonymi matami. Omigo przyjął nas gościnnie, potraktował masato, czyli czymś w rodzaju sfermentowanego piwa, i dał się namówić na wysłanie posła w góry do Kampów, którzy nie chcieli być nawet sernicivilizados. Chodziło nam o wejście na ich teren, czyli o uzyskanie czegoś w rodzaju wizy. Na skinienie Omigo jeden z młodzieńców podniósł się z ziemi, przewiesił przez ramię sarato, do której włożył bulwy juki, i — tak jak stał — ruszył w stronę rzeki, podwijając po drodze sięgającą mu aż do pięt brunatnoczerwoną kuszmę. Indianie z Kubidiari powoli się do nas przyzwyczajali. Kobiety nie chowały się już za węgły chat, a wśród dzieci zyskaliśmy nawet przyjaciół. We wsi kwitło normalne codzienne życie. Nie było ono zbyt skomplikowane. Cała działalność Indian zmierzała do zdobywania żywności i produkcji odzienia. Podstawą wszystkich posiłków była oczywiście juka. Długie bulwy tej rośliny Indianie, podobnie jak ci z Pauti, jedli najczęściej po ugotowaniu w zwykłej wodzie bez soli. „Nasi" Indianie wyglądali zdrowo, mieli ładne zęby i wiele wrodzonej pogody ducha. -Każda chata utrzymywała w sposób ciągły swoje ognisko dzięki trzem wiecznie tlącym się szczapom, które w razie potrzeby wystarczyło zbliżyć do siebie i pomachać czymś w rodzaju plecionej miotełki, aby uzyskać żywy płomień. Przy chacie Omigo płonęły najczęściej dwa ogniska. On jeden we wsi był bowiem posiadaczem dwóch żon, z których każda miała własne ognisko, przy czym żona numer dwa wraz z dziećmi sypiała na wspomnianym wyżej pięterku chaty. Kobiety z wioski chodziły razem do pracy na otaczających wieś uprawnych poletkach i bananowcowych za- jukę na masato w wielkich drewnianych misach. Kiedy przyjrzałem się bliżej tej czynności, polegającej głównie na mieszaniu i częstym spluwaniu do fermentującej masy, zacząłem zdecydowanie odmawiać konsumpcji tego napoju. Mężczyźni obowiązani byli do polowań i omawiania ważnych spraw plemiennych. Z moich obserwacji wynikało jednak, że w sumie rzadko wybierali się z łukiem do dżungli, a jeszcze rzadziej przynosili jakiegoś ubitego ptaka czy zwierzę. Pogawędki jednak w cieniu którejś z chat potrafili prowadzić całymi godzinami. Od czasu do czasu lubili też postrzelać sobie z łuku do celu i potrafili szybko i nader zręcznie fabrykować potrzebne im strzały, różnych zresztą rodzajów. Przy pomocy Juana dowiedzieliśmy się wkrótce, że podobnie jak Eskimosi mają około trzydziestu określeń na śnieg, nie dających się przetłumaczyć na żaden z europejskich języków, tak samo Kampowie mieli wiele słów na oznaczenie rodzaju strzał. Tak na przykład czakopi — to była strzała w ogóle, ale już strzała z rozwidlonym grotem nazywała się czuncio, słowo zaś kapi-ro oznaczało strzałę o grocie w kształcie noża. Kampowie z Kubidiari wyrabiali również swego rodzaju broń psychologiczną, a może ostrzegawczą, to znaczy strzały z przytwierdzoną na drzewcu muszlą dużego ślimaka. Wydawały one w locie przejmujący świst i, o ile zdołaliśmy się wywiedzieć, te „prototypy sztukasów" produkowane były raczej dla zabawy niż do bardziej konkretnych celów. W Kubidiari żyło nam się z "każdym dniem- lepiej. W ciągu dnia nad rzeką otaczały nas całe chmury bajecznie kolorowych wielkich motyli. Pod wieczór — watahy mniej przyjemnych komarów. Lubiłem siadywać wieczorami na bambusowej przyzbie, wpatrywać 222 y ^y weuii smolarze w Borach Tucholskich za panowania Jana Kazimierza. Kampowie stanowią najliczniejszą grupę tubylczą w dżungli peruwiańskiej. Ocenia się, że lud ten liczy około 15 tysięcy ludzi i zajmuje obszar 100 tysięcy kilometrów kwadratowych. Większość Kampów zamieszkuje brzegi Enć, Perene, Tambo i górnej Ucayali. Osiedla ich rozsiane są ponadto na płaskowyżu Grań Pajonal i na prawym brzegu rzeki Pachitea. Kampowie zasiedlają Montanię do wysokości mniej więcej półtora tysiąca metrów; wyżej nie udaje się już juka, nie ma więc Kampów. Są oni sprytni, inteligentni i... mściwi. Rodziny żyją najchętniej oddzielnie, formowanie wiosek u Kampów zaczęło się stosunkowo niedawno. Podstawą społeczeństwa Kampów jest rodzina. Do zwyczajów należy, że mężczyzna idzie z żoną, aby osiedlić się z jej rodziną. Dziewczęta uważa się w tej społeczności dzięki temu za wartościowe. Jeśli w małżeństwie nie ma potomków płci żeńskiej, mąż ma prawo szukać sobie nowej żony. Kampowie, jak mogłem zaobserwować, jeśli niejpolu-ją, nie łowią ryb, nie wyrabiają łuków i strzał, nie budują chat lub łodzi, wolny czas spędzają na opowiadaniu sobie plotek oraz przygód myśliwskich, najczęściej pewnie zmyślonych. Juan twierdził, że potrafią godzinami rozpamiętywać jakąś minioną ucztę, smak mięsa oraz wymyślać najfantastyczniejsze sposoby zdobycia jedzenia. Nie znaczy to, że mężczyźni nie muszą się męczyć, polując na pekari czy pancernika. Ale przynajmniej 'mają wolny czas. Indianki w ogóle nie mają czasu dla siebie. Nie znają odpoczynku czy święta