... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- Już to widziałem. Rispa dostrzegła, jak Atretes przyjął nowinę i poczuła się przygnębiona jego gruboskórnością. - Źle, że sprawia ci to zadowolenie, Atretesie. Niewinni ludzie tracą domy i życie. - Niewinni? - powtórzył szyderczo Atretes. Wszyscy spojrzeli na niego. - Czyżby to niewinni zapełniali miejsca wokół areny i wrzaskiem domagali się krwi? Mojej albo wszystko jedno czyjej. Niech się palą. Niech spłonie całe to miasto pełne zgnilizny! - Roześmiał się chrapliwie i uniósł w toaście kielich. Nie dbał o to, że może obrazić albo zranić kogoś z obecnych. W końcu to także Rzymianie. - Chętnie bym na to popatrzył. - Czy więc różnisz się czymś od nich? - spytała Rispa, przerażona tym, że nie ma w nim ani krzty litości. - Różnię się! - wykrzyknął i oczy mu rozgorzały. - Cierpiałeś. Czy nie czujesz żadnej litości dla tych, którzy cierpią teraz? - A czemu miałbym czuć? Mają, na co zasłużyli. Opróżnił kielich i potoczył wzrokiem po obecnych, jakby wypatrując tego, kto ośmieli się rzucić mu wyzwanie. - Żydzi zgadzają się z tobą, Atretesie - powiedział Rufus. - Uważają, że Bóg przeklął Tytusa za to, co ten uczynił z Jerozolimą. Najpierw wybuch Wezuwiusza i śmierć tysięcy ludzi, teraz ten pożar! - Coraz bardziej podoba mi się wasz Bóg - rzucił Atretes, odrywając udko od pieczonego bażanta. Rispa przyglądała mu się ze smutkiem i niedowierzaniem. - Być może dzięki pożarowi będziemy mogli opuścić Lacjum - Teofil przerwał milczenie brzemienne zakłopotaniem. Przyszło jeszcze sporo osób, przeważnie biedacy mieszkający poza bramami miasta. Niektórzy pracowali przy obsłudze transportów podążających Via Appia, inni pracowali na targowiskach zaopatrujących setki podróżnych, którzy przybywali codziennie do Rzymu. Ktoś zaczął śpiewać i wszyscy usiedli, by wysłuchać listu Pawła do Rzymian. Chociaż zapraszano serdecznie Atretesa, by dołączył do wszystkich, ten wolał wziąć dzban wina i kielich i usadowić się w najdalszym zakątku sali. Był trochę zaskoczony tym, że nie Teofil przewodniczył nabożeństwu, lecz niewolnik, który przyniósł wino. Był to mężczyzna młodszy od Teofila, nie tak potężnie zbudowany i o pokorniejszym wyglądzie. Mówił głosem łagodnym, któremu nie brakowało jednak pewnego rodzaju siły. - "Przeto nie możesz wymówić się od winy, człowiecze, kimkolwiek jesteś, gdy zabierasz się do sądzenia. W jakiej bowiem sprawie sądzisz drugiego, w tej sam na siebie wydajesz wyrok, bo ty czynisz to samo, co osądzasz. Wiemy zaś, że sąd Boży według prawdy dosięga tych, którzy się dopuszczają takich czynów. Czy myślisz, człowiecze, co osądzasz tych, którzy się dopuszczają takich czynów, a sam czynisz to samo, że ty unikniesz potępienia Bożego?" Nie wiadomo dlaczego Atretes poczuł dreszcz strachu, słuchając tych słów. Miał uczucie, jakby ten, kto je napisał, zaglądał prosto do jego serca. Słowa płynęły i nagle coś w nim drgnęło, jakby sypnęły się na jego duszę rozżarzone węgle. - "Albowiem u Boga nie ma względu na osobę... Bóg sądzić będzie ukryte czyny ludzkie..." Opróżnił już cały dzban, lecz chciał jeszcze wina, by utopić w nim małostkowy strach, który nie dawał mu spokoju. - "Grobem otwartym jest ich gardło!..." Ten list został napisany do Rzymian! Czemu więc on czuje tak dojmujący ból, czemu krwawi? Przycisnął dłonie do uszu, żeby odgrodzić się od głosu czytającego list. Teofil dostrzegł to i zaczął dziękować Bogu. "On cię słyszy, Ojcze. Zasiej swe słowo w jego sercu, aby zrodziło się nowe dziecię Boże." Rispa podeszła cicho, niezauważalnie do Rzymianina - nie dlatego, że zyskała nadzieję dla Atretesa, ale z rozpaczy nad własnym grzechem. Czyż nie osądziła Atretesa, kiedy ten wydawał wyrok na innych? Spytała, czym różni się od tamtych. Czy więc ona nie jest taka sama? "Ojcze, chcę być podobna Tobie, i taka jestem! Wybacz mi! Błagam, Ojcze, wybacz! Oczyść moje nieprawe serce i uczyń ze mnie narzędzie miłości i pokoju." Kiedy wszyscy już poszli i zapadła noc, Atretes położył się, ale nie mógł zasnąć. Nękały go słowa, które usłyszał. Ludzie chcieli go zabić mieczem i włócznią. Zakuto go w łańcuchy, bito, piętnowano żelazem i grożono mu kastracją, a jednak strach nie przenikał go wtedy tak, jak przeniknął teraz, kiedy czytano słowa listu napisanego przez człowieka, którego Atretes nie znał. Dlaczego? Jakąż siłę ma ten zwój, że tak nęka jego umysł brzemieniem tego, co czeka jego, Atretesa? Śmierć. Czemu boi się jej teraz, skoro nie bał się nigdy przedtem? Wszyscy muszą kiedyś umrzeć. "Przez chrzest zanurzający nas w śmierć zostaliśmy razem z Nim pogrzebani..." Jego celem było zachować życie. I teraz słyszał jakby echo: "Żyj! Dźwignij się i żyj!" Z czego ma się dźwignąć? Kiedy wreszcie zasnął, wróciły dawne sny, te same, które nękały go w pieczarze pod Efezem. Szedł przez ciemność tak gęstą, że czuł, jak napiera na jego ciało. Widział tylko swoje dłonie. Szedł wytrwale, nic nie czując. I nagle ujrzał Artemizjon. Piękno budowli przyciągało, ale gdy się zbliżył, zobaczył, że rzeźby żyją, że wiją się i kłębią na marmurowych ścianach