... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

— To namioty kurtyzan — rzekł Curzio. — Żadne wojsko nie ma takich urodziwych jak nasze. Mój wuj jechał dalej, ale wciąż odwracał głowę, przypatrując się tym kobietom. — Radzę uważać, panie — dodał giermek — są takie brudne i plugawe, że nawet Turcy nie chcą ich w jasyr. Teraz już nie tylko pełno mają wszy, pluskiew i kleszczy, ale nawet skorpiony i drobne jaszczurki na nich się gnieżdżą. Przejechali przed frontem baterii polowych. Pod wieczór artylerzyści gotowali sobie zupę z wody i rzepy na spiżowych lufach moździerzy i armat, rozpalonych całodzienną kanonadą. Nadciągały wozy pełne ziemi, którą artylerzyści przesiewali przez sita. — Zaczyna już brakować prochu strzelniczego — wyjaśnił Curzio — ale ziemia na pobojowiskach jest nim tak przesycona, że przy dobrych chęciach można z niej uzbierać coś niecoś do nabojów. Dalej były pomieszczenia kawalerii, gdzie w chmarach much uwijali się weterynarze reperując poharataną skórę czworonogów za pomocą szwów, owijania, plastrów maczanych we wrzącej smole, przy czym wszystko rżało i wierzgało, pacjenci i lekarze. Dalej na dużej przestrzeni rozlokowana była piechota. Zachodziło słońce, przed każdym namiotem siedzieli żołnierze z bosymi stopami zanurzonymi w cebrzykach z ciepłą wodą. Ponieważ przywykli do niespodziewanych alarmów w dzień czy w nocy, nawet podczas moczenia nóg mieli hełmy na głowach i piki zaciśnięte w rękach. W wyższych, ozdobnie udrapowanych namiotach oficerowie pudrowali sobie pachy i wachlowali się leniwie koronkowymi wachlarzami. — Nie robią tego przez zniewieściałość — powiedział Curzio — przeciwnie: chcą przez to okazać, że wśród trudów żołnierskiego życia czują się zupełnie swobodnie. Wicehrabia di Terralba został niezwłocznie zaproszony przed oblicze cesarza. W swoim namiocie, całym w kobiercach i trofeach, monarcha studiował na mapach plany przyszłych bitew. Stoły zarzucone były mapami, a cesarz wbijał w nie szpilki, biorąc je z poduszeczki, którą trzymał w pogotowiu jeden z marszałków. Mapy były tak gęsto upstrzone szpilkami, że nikt już nie mógł nic zrozumieć i po to, by cośkolwiek odczytać, trzeba było wyjmować szpilki i wbijać je potem na nowo. Chcąc mieć przy tym nieustannym wbijaniu i wyjmowaniu wolne ręce, zarówno cesarz jak marszałkowie trzymali szpilki w ustach i mogli się porozumiewać jedynie za pomocą pomruków. Na widok młodzieńca składającego przed nim niski ukłon monarcha wydał pomruk pytający i spiesznie wyjął szpilki z ust. — Rycerz świeżo przybyły z Italii, Najjaśniejszy Panie — przedstawiono go — wicehrabia di Terralba, potomek jednego z najznakomitszych rodów prowincji Genueńskiej. — Mianuję go niezwłocznie porucznikiem. Mój wuj zadzwonił ostrogami stając na baczność, a cesarz uczynił ramieniem szeroki, władczy gest, tak że wszystkie mapy zwinęły się same w rulony i jedna po drugiej pospadały na ziemię. Tej nocy, mimo zmęczenia, Medardo długo nie mógł zasnąć. Przechadzał się tam i na powrót przed swoim namiotem, słyszał nawoływanie wart, rżenie koni i urywane słowa, bełkotane we śnie przez żołnierzy. Patrzył w rozgwieżdżone czeskie niebo i rozmyślał o swoim nowym stopniu wojskowym, o jutrzejszej bitwie, o dalekiej ojczyźnie, o szumie trzcin nad strugami. Ale w sercu jego nie było ani tęsknoty, ani wątpliwości czy bojaźni. Dla niego wszystko było jeszcze całe, zwarte i nie podlegające dyskusji i on sam również był taki. Gdyby mógł przewidzieć straszliwy los, jaki go czekał, kto wie, może i to nawet wydałoby mu się naturalne i nieuniknione, mimo bólu, jakiego musiałby doznać. W ciemności zwracał spojrzenie ku temu punktowi horyzontu, gdzie, jak wiedział, znajdował się obóz nieprzyjacielski, i skrzyżowawszy na piersi ramiona, dłońmi przyciskał barki, z radosnym poczuciem realności rzeczy dalekich i różnorodnych oraz swojej własnej wśród nich obecności. Czuł, jak krew, płynąca w tej okrutnej wojnie tysiącem strumyków, dosięga i jego, i pozwalał jej zraszać swoje stopy, nie doznając przy tym uczucia ani zaciekłości, ani litości. II Bitwa rozpoczęła się punktualnie o godzinie dziesiątej rano. Z wysokości siodła porucznik Medardo obejmował wzrokiem całość hufców chrześcijańskich, gotowych do ataku, i wystawiał twarz na powiewy czeskiego wiatru niosącego woń kurzu, który nasuwała myśl o zapylonym gumnie. — Nie, proszę się nie oglądać wstecz, panie — wykrzyknął Curzio, który, w randze sierżanta, stał u jego boku. I chcąc usprawiedliwić te zuchwałe słowa, dodał cicho: — Mówią, że to przynosi nieszczęście przed bitwą