... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Już podobno domy i piękne gmachy zawalają się, ulice nie są zamiatane, wodociągi i kanalizacja popsute beznadziejnie... Przenieśliśmy się do Moskwy. Kto mógł, ten uciekł na południe, a stamtąd zagranicę, na tułaczkę... Dużo wspólnych znajomych przez ten czas zginęło w "czeka" i z wyroków sądów, szczególnie podczas wojny domowej. Słabi duchem i nie posiadający przekonań zmarnieli i spodleli. Moglibyśmy wymienić kilka nazwisk ludzi dobrze znanych, którzy teraz dopomagają komunistom w spustoszeniu Rosji, albo stali się ich agentami zagranicą, gdzie sprzedają skarby korony i szpiegują emigrantów. Reszta jako-tako istnieje... przystosowała się do okoliczności... jak my, naprzykład. - Jak my - wtrącił Grzegorz. - Wy - co innego! - zaprzeczył Sergejew. - Wam udało się wymyślić genjalną rzecz! Gdy przeczytałem o tem w dzienniku, podziwiałem wasz rozum! Wtedy to napisałem do ojca waszego. Ci, o których mówiłem, nic nie wymyślili szczególnego. Potrafili tylko istnieć spokojnie wśród szalejącej burzy. Wiem, że to rzecz nie mała i nie łatwa! Ale to nie jest nasza zasługa, bez pomocy Bożej nic nie zrobilibyśmy! - Pomoc Boża - to dobrze, ale... - zaczął Piotr. Pani Sergejewa przerwała mu, mówiąc: - Mąż przedstawia to nie ściśle! Pomoc Boża wyraziła się w zrozumieniu niektórych rzeczy, pozostających dotąd w cieniu. Wierzyliśmy w Boga, uważaliśmy się za chrześcijan, lecz nie postępowaliśmy podług nauki Chrystusowej, a często nawet przeciwnie, co zauważył Tołstoj w swoim czasie. Teraz wyciągnęliśmy z Ewangelji nauki życiowe, bo postępki swoje przystosowujemy do słów Zbawiciela! Zjawiły się czystość obyczajów, miłość i moc w rodzinie, prawdziwa uczciwość, którą nawet wróg szanuje, i - spokój ducha, bez miotania się codziennego i kompromisów. Wiemy, jak powinniśmy postąpić w każdym wypadku, nie wahamy się, nie znamy paniki i rozpaczy. To właśnie chciał powiedzieć mąż! Grzegorz słuchał zamyślony. On dawno zrozumiał tę zmianę w własnem życiu i tem tylko objaśniał powodzenie swojej rodziny, komuny i szacunku, którym ich otaczano. Energiczny, wesoły Piotr zapytał: - No, ale napracowaliście się państwo, z pewnością, tyle, ile przez całe życie dotąd się nie zdarzało? - Z pewnością... - odparł Sergejew. - Każde z nas robi, co może i umie. Znaleźliśmy dla siebie zajęcie, nie sprzeciwiające się naszym zasadom. Żona moja i córka szyją suknie i kapelusze dla nowej arystokracji proletarjackiej. Ja pracuję w komisarjacie handlu zagranicznego. Znam prawo międzynarodowe i języki obce, więc potrzebny jestem i ceniony. Synowie zajęci są w teatrze: jeden maluje dekoracje, drugi - przekłada na język rosyjski cudzoziemskie sztuki, córka pomaga matce... Tak i żyjemy... Cicho, lecz spokojnie. Inni też, jeżeli nie zginęli, - jakoś się urządzili. Nikt nie usiłował ani zrobić karjery, ani się wzbogacić. Pragną tylko istnieć, zachowując duszę ludzką. Mężczyźni poszli po obiedzie do pracy, a panie przyjmowały w sąsiednim pokoiku klientki, hałaśliwe, wymagające, lecz, wobec dwuch cichych, wyrozumiałych i życzliwych kobiet, milkły i już grzecznie naradzały się z niemi. Gdy Piotr zwrócił na to uwagę pani Sergejewoj, odparła: - Mamy już wśród naszych klientek - żon znacznych nawet komisarzy - prawdziwie przyjazne dusze. Opowiadają nam o tem, co je smuci i niepokoi. Szczególnie obawiają się nieustannego szpiegowania rządu za przekonaniami małżonków. Zdarzały się wypadki, że rozwody dawano przymusowo. Na tem tle rozgrywały się ciężkie dramaty, nawet samobójstwa. Między innemi żona zdobywcy Piotrogrodu, Antonowa-Owsianko, gdy dano jej za szkodliwe przekonania rozwód, zabiła dwoje dzieci, a sama się podpaliła... Komuniści też są ludźmi i cierpią nieraz więcej, niż my, od ucisku rządzącej grupy. Biedni są oni, bardzo nieszczęśliwi, bo nie chlebem tylko ma żyć człowiek, a oni inaczej nie umieją... Inżynierowie pożegnali przyjaciół i powracali do domu. Szli wąską uliczką, która, jak brudne koryto rynsztoka, biegła wśród czarnych, pochylonych domków drewnianych. Z poza rogu wynurzył się smutny kondukt. Biała, straszliwie chuda szkapa, rzucając rozpaczliwie łbem i sapiąc dychawicznie, z trudem ciągnęła wóz ze stojącą na nim niezgrabną, zbitą z nieheblowanych desek trumną. Przez szpary wyzierała słoma i jakieś białe szmaty. Przy koniu szedł brodaty człowiek i co chwila smagał go batem. Za wozem kroczyło kilka zgnębionych postaci, gtoś szlochał głośno. Nagle koń zachwiał się i runął na ziemię. Wierzgał nogami i co chwila usiłował podnieść ciężki łeb prężąc długą, chudą szyję. Próżno siekł szkapę brodaty człowiek, wymachując batem, próżno kopał ją grubemi butami w brzuch rozdęty; nie pomogły wysiłki ludzi, odprowadzających nieboszczyka