... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Jego przenikliwe niebieskie oczy chłodno prześliznęły się po stojącym obok przeciwniku i spojrzały tam, gdzie na podwyższeniu wśród wystrojonych dworzan siedział książę, co chwila podnosząc do ust kubek z podgrzanym winem, i zastygła w bezruchu księżna. Wyglądało na to, że tylko Ferndin, celowo zagrzewający konia, by ani chwili nie stał spokojnie, nie odczuwał tej pełnej napięcia ciszy wiszącej nad Świętym Placem. Jego żółte oczy zmrużone były w zadowolonym z siebie uśmieszku, jak u sytego kota. Co chwila podkręcał wąsa, spoglądając w tę samą stronę co Cymmerianin. Dziś promienie słońca nie odbijały się figlarnie od jego złoconej zbroi, rzucając żółte refleksy, ale i tak kręcił się przed zamkniętą bramą jak młody chłopak, który po raz pierwszy zaszczycony został względami wielkiej damy. Conan kątem oka widział zwycięski blask w żółtych oczach Ferndina i jego celowo błazeńskie pozy. Trudno było uwierzyć, że to ten sam człowiek, który jeszcze wczoraj bez wahania wyprawił na Szare Równiny trzech wiernych wasali księcia. Tak, nie jest to łatwy przeciwnik! Taki może udawać spokojnego i prostodusznego, żeby łatwiej zadać podstępny cios. Znów zagrały trąby i serce Conana zabiło mocniej, jak zawsze przed walką. Każdy mięsień, każdy nerw odezwał się na to dźwięczne nawoływanie. Nawet koń, wyczuwając nastrój swego pana, cicho zarżał i niecierpliwie zaczął grzebać kopytem. Słudzy przynieśli pochodnie i zapalili Święty Ogień w dwóch czaszach u stóp świątyni. Tak jak wczoraj wystąpił naprzód niezmiernie dumny z siebie Gordion z niewielkim zwojem w ręku, posłuchał, jak hałasują wrony w zagajniku, spojrzał na tłum wyłupiastymi oczami i na znak Najwyższego Kapłana zaczął: — Dziś, w dniu decydującego pojedynku między dwoma znakomitymi rycerzami, którzy zwyciężyli wszystkich swoich przeciwników w uczciwej walce, przywołujemy na sędziego samego Najjaśniejszego Mitrę! — Niech Bóg o Ognistym Obliczu wybierze najbardziej godnego i pomoże mu uzyskać chwalebne zwycięstwo! — Do walki należy używać bojowego oręża — mieczy, buław i sztyletów! — Pojedynek ma trwać do ostatecznego zwycięstwa! — Rycerz ma prawo przerwać pojedynek, uznając się za pokonanego! — Ten, kto zwycięży w sposób nieuczciwy, ściągnie na siebie przekleństwo Mitry! — Nikt nie może powiedzieć, że nie znał zasad turnieju! — Niech dzieje się wola Najjaśniejszego! Kapłani wystąpili do przodu i zaczęli śpiewać. Był to pradawny hymn do Boga o Ognistym Obliczu, modlitwa, której zawsze towarzyszyła jego niewidzialna obecność. Również teraz wiatr na chwilę ucichł i wśród gęstych szarych chmur pojawiły się dwa jasne prześwity — jakby dwoje niebieskich oczu spojrzało z nieba na ludzi. A potem chmury znów pomknęły naprzód, zaciągając całe niebo. Najwyższy Kapłan podniósł i opuścił laskę. Na ten znak dwóch młodzieńców wprowadziło na plac młodego gorącego ogiera jasnozłocistej maści. Nawet w słabym świetle pochmurnego dnia jego lśniące boki wyglądały jak odlane z metalu. Szedł na mocnych zgrabnych nogach, wysoko trzymając głowę na dumnie zgiętej szyi. Widać było, że taki koń z łatwością uniesie każdego rycerza w pełnym bojowym rynsztunku. Po raz pierwszy tego dnia tłum widzów ożywił się, dał się słyszeć pełen aprobaty szmer głosów i dźwięczne okrzyki małych chłopców, którzy nie dopuszczali jeszcze do siebie ponurych myśli. Do siodła szlachetnego zwierzęcia przytroczona była piękna bojowa zbroja. Coś takiego miał prawo nosić jedynie zwycięzca Świętego Turnieju. Każdy przedmiot zdobiły słoneczne dyski, co oznaczało błogosławieństwo Mitry. W tej zbroi rycerz mógł walczyć wszędzie prócz Świętego Placu. Młodzieńcy trzymający konia zamarli w miejscu. Przy dźwiękach trąb giermek przyniósł bezcenny miecz z wytłoczonym u samej rękojeści znakiem Mitry, herbem książęcym i — po drugiej stronie — znakiem obecnego roku. Waśnie ten miecz uchodził za główny symbol zwycięstwa w turnieju i dawał zdobywcy godne zazdrości przywileje. Młodzieniec, trzymając miecz w wyciągniętych rękach, przyklęknął na jedno kolano przed Najwyższym Kapłanem i z pochyloną głową czekał na błogosławieństwo. Za jego plecami dwóch innych trzymało za uzdę złocistego konia. Przy monotonnych dźwiękach hymnu Mitry Najwyższy Kapłan pokropił wodą miecz, konia i zbroję. Młodzieńcy wolnym krokiem zaczęli obchodzić plac, żeby wszyscy mogli podziwiać drogocenne trofea. Kiedy ta procesja przechodziła koło Bramy Zwycięzców, Conan usłyszał cichy śmiech Ferndina. Spojrzał zdziwiony w tamtą stronę. Żółte drapieżne oczy nie mrużyły się już w zadowolonym uśmieszku, lecz patrzyły prosto na niego z wyraźną kpiną. — No co, Cymmerianinie, dobry ten książęcy koń, prawda? A miecz jeszcze lepszy. Ale wiesz, co jest najcenniejsze? Czułe spojrzenie pięknej damy! — Jego kpiący śmiech zlał się z dźwiękiem trąb i brama otworzyła się, wpuszczając przeciwników na plac. Krew uderzyła Conanowi do głowy, zaswędziała go dłoń, gotowa schwycić za miecz, ale koło bramy harcowali na koniach heroldowie, towarzysząc przeciwnikom w drodze na środek pola, gdzie czekał na nich Najwyższy Kapłan. Zsiedli z koni, podeszli bliżej i, rzucając na siebie wrogie spojrzenia, przyklękli, opuszczając miecze na piasek. Kapłan stał z odchyloną do tyłu głową i szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w pochmurne niebo