... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Co prawda mówiła niezbyt gramatycznie, ale miało to pewien powab, któremu nie zawsze potrafiłem się oprzeć. Tak i teraz, idąc alejką parku Nieskucznego, rozmawialiśmy po rosyjsku. Tylko tym razem nasza rozmowa okazała się krótka i przepełniona złośliwością. Sprawa dotyczyła tego, że mademoiselle spóźniła się przy wyjściu na spacer i musieliśmy czekać na nią w karecie całe trzydzieści sekund (mierzyłem czas na swoim szwajcarskim chronometrze). W obecności ich wysokości się powstrzymałem, ale teraz, w cztery oczy, uznałem za konieczne uczynić niewielką wymówkę. Było to dla mnie wyjątkowo nieprzyjemne, ale taki miałem obowiązek. Nikomu nie wolno zmuszać jego wysokości do czekania, choćby nawet przez pół minuty. - To zupełnie łatwe: zawsze zdążyć na czas - tłumaczyłem, powoli wymawiając każde słowo, żeby mogła dobrze zrozumieć. - Wystarczy tylko wszystko robić piętnaście minut wcześniej. Załóżmy, że ma pani wyznaczone spotkanie z jakimiś osobami na godzinę trzecią, a zjawi się na kwadrans przed czasem. Albo, powiedzmy, musi pani wyjść o drugiej, aby dokądś zdążyć, niech pani wyjdzie kwadrans wcześniej. Na początek doradzałbym pani po prostu przestawić zegarek, żeby spieszył się o piętnaście minut, dopóki pani nie przywyknie, a później już punktualność wejdzie pani w krew. Mówiłem ważne i roztropne słowa, ale mademoiselle Declique odpowiedziała mi arogancko: - Panie Ziukin, mogę ja pszestawić zegar na pół minuta? - Nie umiała wymówić rosyjskiego „rz” i wychodziło jej coś podobnego do „sz”. - Więcej niż pół minuta ja i tak nigdy się nie spóźniałam. Nachmurzyłem się i postanowiłem przez chwilę nic nie mówić. Szliśmy więc w milczeniu, a mademoiselle w dodatku odwróciła się ode mnie. Jej wysokość opowiadała bratu bajkę - wydaje się, że o Czerwonym Kapturku, gdyż dobiegły mnie słowa: Et elle est allee a travers le foret pour voir sa grand-maman* [I poszła przez las, żeby odwiedzić babcię (fr).]. Michał Gieorgijewicz, bardzo dumny z nowego marynarskiego ubranka, starał się zachowywać jak dorosły i prawie nie figlował, tylko od czasu do czasu zaczynał skakać na jednej nodze i raz rzucił na ziemię swoją błękitną czapeczkę z czerwonym pomponem. Pomimo chmurnej pogody spotkaliśmy w parku nielicznych spacerowiczów. Jak wyjaśnił mi mój moskiewski pomocnik, w zwyczajne dni park Nieskuczny jest niedostępny dla publiczności, a jego bramy otwarto teraz tylko z okazji uroczystości, a i to ledwie na kilka dni - do dziewiątego maja, kiedy najjaśniejsza para przyjedzie tutaj z pałacu Piotrowskiego. Nic zatem dziwnego, że niektórzy moskwianie zdecydowali się wykorzystać rzadką możliwość pospacerowania wśród pięknej zieleni, nie bacząc na niepogodę. W połowie drogi do Ermitażu spotkaliśmy eleganckiego pana w średnim wieku. Grzecznie uniósł cylinder, odkrywając przy tym gładko zaczesane czarne włosy i siwe skronie; zanim nas wyminął, z ciekawością, ale, podkreślam, nie łamiąc zasad dobrego tonu, spojrzał na Ksenię Gieorgijewnę. Nie zwróciłbym na tego człowieka najmniejszej uwagi, gdyby jej wysokość nie odwróciła się nagle i nie popatrzyła za nim. To samo uczyniła mademoiselle Declique. Wtedy i ja odważyłem się obejrzeć. Elegancki pan, machając laseczką, niespiesznie kroczył dalej - w jego figurze zdecydowanie nie było nic takiego, za czym wielka księżna i guwernantka mogłyby się oglądać. Za to z tyłu, w tym samym kierunku co i my, szedł człowiek o rzeczywiście specyficznym wyglądzie: szerokoplecy, przysadzisty, z kosmatą czarną brodą. Sparzyło mnie spojrzenie jego wściekłych, czarnych jak węgiel oczu. Mijając nas, zaczął pogwizdywać jakąś nieznaną mi szansonetkę. Ta postać wydawała mi się podejrzana i w myśli obiecałem sobie, że aż do powtórnego zamknięcia parku więcej tutaj spacerować nie będziemy. Bo czyż wiadomo, jakiej to, za przeproszeniem, kanalii przyjdzie do głowy urządzić sobie w Nieskucznym promenadę? Jakby na potwierdzenie mojego niepokoju, naprzeciw nas, wytoczył się zza zakrętu krzywonogi handlarz Chińczyk z naręczem podejrzanych towarów. Widać myślał biedak, że spacerowiczów będzie znacznie więcej, tylko pogoda mu się nie trafiła. Jego wysokość, zobaczywszy żywego Chińczyka, wyrwał rękę i pędem rzucił się do wąskookiego, niziutkiego mężczyzny. - Chcę! - krzyknął. - O, to chcę! I pokazał palcem jadowicie różowy lizak w kształcie pagody. - Ne montrez pas du doigt!* [Nie pokazuj palcem! (fr.).] - natychmiast wykrzyczała mademoiselle. A Ksenia Gieorgijewna dogoniła brata, znowu wzięła za rękę i spytała: - A quoi bon tu veux ce truc?* [Po co ci to paskudztwo? (fr.).] - Je veux, c’est tout!* [Chcę i już! (fr.).] - odciął się jego wysokość i wysunął podbródek, okazując znakomitą dla swego wieku wytrwałość, a wytrwałość to doskonały fundament dla rozwoju charakteru. - Ach, Afanasiju, kup mu - zwróciła się do mnie Ksenia Gieorgijewna. - Teraz się już nie odczepi. A tak, raz liźnie i wyrzuci