... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- Przestańcie! - wrzasnął przenikliwie. - Co wy robicie! - Kto tu jest? - dobiegł go chrapliwy głos z przedpokoju. Kootie usłyszał ciężkie stuknięcie i odgłos człapiących kro- ków w korytarzu - a potem ujrzał przed sobą obszarpańca, ulicz- nego włóczęgę. Był mocno zbudowany, miał okrągłą wąsatą twarz pod daszkiem brudnej czapki. Zamrugał maleńkimi oczkami, wy- raźnie zdumiony widokiem poruszających się w zwolnionym tem- pie rodziców Kootiego, szybko jednak skupił uwagę na chłopcu. - Chodź tu, mały - powiedział przestępując przez próg salo nu. Sięgał po Kootiego prawą ręką, bo lewej nie miał, zamiast niej wisiał tylko upięty pusty rękaw. Kootie uskoczył w lewo do oświetlonego na zielono atrium, nieomal przewracając się na śliskiej marmurowej posadzce, i cho- ciaż zobaczył dwie postaci siedzące na krzesłach przed drewnia- ną ścianką do pnączy, nie zatrzymał się; widział postaci zupełnie wyraźnie, jednak naparł całym ciężarem ciała na drzwi do ogro- du. Drzwi otworzyły się i Kootie popędził przez ciemną trawę tak szybko, że miał wrażenie, jakby spadał z dużej wysokości. Rękami namacał poziome deski w tylnym ogrodzeniu i już był po drugiej stronie, przedzierał się przez zarośla, wstając, za- nim jeszcze zdążył zauważyć, że upadł. Przeskoczył drewniany płot i pognał jakąś cichą uliczką. Wciąż przed oczami miał obraz dwóch postaci siedzących na krzesłach w atrium, skrępowanych szeroką taśmą klejącą. Otyła matka i siwowłosy ojciec, z bezzębnymi ustami rozdziawionymi w niemym okrzyku, z krwawymi oczodołami zamiast oczu, z rozczapierzonymi dłońmi ściskającymi oparcia krzesła. Oboje byli w oczywisty sposób martwi. Rozdział 3 - Zerknij no na drogę i powiedz mi, czy nie widzisz któregoś z nich? - Widzę, że nikogo nie ma na drodze - powiedziała Alicja. - jakże chciałbym mieć takie oczy - powiedział Król strapionym głosem. - Widzieć, że Nikogo nie ma na drodze! I to z takiej odległości! Przy tym świetle zaledwie jestem w stanie stwierdzić, że nie ma tam prawdziwych osób! Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" Pete Sullivan otworzył oczy po błysku, ale mijały sekundy, a on obserwował pasmo nieba przez okno furgonetki i nie słyszał żad- nego grzmotu. Usiadł na wąskim łóżku, zastanawiając się, czy milczące błyski przed oczami są oznaką zbliżającego się ataku serca; był dzisiaj niewytłumaczalnie zdenerwowany i pamiętał o rozegranej niedawno, zupełnie nieudanej partyjce bilardu. Myśl o zbliżającym się ataku serca już go nie przerażała; zdał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy były to irracjonalne lęki. Spuścił bose stopy na podłogę i wstał - wiele lat wcześniej podwyższył dach w furgonetce o siedemdziesiąt pięć centymetrów, tak że mógł stać we wnętrzu, nie uderzając się w głowę - po czym oparł się o obudowę umywalki i wyjrzał przez otwarte okno w arizoń-ską noc. Kotlina Tonto otoczona była dzisiaj pierścieniem kłębiastych chmur. Jeden z cumulusów został na moment oświetlony od wewnątrz; chwilę później rozwidlona błyskawica zajaśniała bardziej na wschód, nad południowymi zboczami łańcucha Mogollon. Sullivan czekał, lecz grzmot nie nastąpił. Wiatr przynosił zapach kojarzący się z jesiennymi wieczorami jego dzieciństwa w Kalifornii, chłodny aromat mokrych od deszczu skał. Nagle odór niepranych ubrań i gazu z butli przepełniający wnętrze furgonetki stał się nienawistny. Sullivan wciąg- nął dżinsy i skarpetki, włożył buty z metalowymi czubami i od- sunął drzwi. Kiedy wyszedł na zewnątrz i stał na wysypanym żwirem parkingu lokalu O'Hary, jego uszu dobiegły odgłosy z wnętrza baru - dźwięki piosenki Gartha Brooksa z szafy grającej, stukanie kuł bilardowych, brzęk szklanek i szmer rozmów. Postąpił kilka kroków przed siebie, na próżno szukając wzrokiem gwiazd na pochmurnym niebie, kiedy nagle zaparkowana obok honda kombi przemówiła do niego. - Ostrzeżenie - powiedziała. Światła baru odbijały się w ma sce samochodu. - Znalazłeś się zbyt blisko, cofnij się. - Sullivan cofnął się. - Dziękuję - powiedziała honda. Cholerstwo przemawiało niezbyt grzecznym tonem. Sullivan wrócił do furgonetki po papierosy i ogień. Kiedy znowu wyszedł, honda milczała, dopóki nie pstryknął zapalnicz- ką; wtedy samochód ponownie ostrzegł go, że znalazł się zbyt blisko. Zaciągnął się i wypuścił obłok dymu, uniesiony leniwie przez wieczorną bryzę. - Zbyt blisko na co? - zapytał. - Cofnij się - powtórzyła honda. - Zbyt blisko kogo? Ciebie? A może jest tutaj jakiś inny sa mochód? Może oboje powinniśmy się cofnąć. - Ostrzeżenie - mówił wóz, przekrzykując go. - Znalazłeś się zbyt blisko. Cofnij się. - Co zrobisz, jeśli odmówię? - Zacznie wyć jak syrena strażacka, Pete - usłyszał głos za plecami. - Po co kłócisz się z samochodem? To był Morrie, barman, i tutaj, na świeżym powietrzu, Sulli-vanowi wydawało się, że czuje zapach piwa od jego zmoczonego fartucha. - Ona zaczęła, Morrie. - Co ty gadasz! Jaka ona? Maszyny nie mają osobowości. Jest do ciebie telefon