... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

.. O strasznej egzekucji nad właścicielką lupanaru, którą przyłapano na szpiegostwie, o samosądzie tłumu nad człowiekiem, który został oskarżony o ludożerstwo. O rozszarpaniu żywcem dwóch strażników przy magazynach z żywnością, skradli bowiem trochę suszonego mięsa. O zdemolowaniu świątyni boga Kijuna oraz wymordowaniu jego kapłanów, gdy ktoś podpatrzył, że przechowują potajemnie żywność. O tumultach powstających raz po raz, bo zwolennicy poddania się, liczni zawsze, ale bojący się odezwać głośno, teraz, zrozpaczeni i nie dbający już o nic, występują coraz jawniej. Ale większość, zdecydowana walczyć do końca, rzuca się na nich natychmiast. O zamarciu życia w mieście, bo o handlu nikt nie myśli, stoją bezczynnie młyny i rzeźnie, a z rzemieślników jedynie kowale i kamieniarze, ociosujący głazy na pociski do machin, byliby potrzebni do obrony miasta, ale do takich prac nikt już nie ma sił. Stary wódz, zwrócony ku miastu, wsłuchiwał się długo w ciszę. Nie była to cisza odpoczynku, lecz bezsilnego konania. Kart Hadaszt, miasto, które zasługiwało tylko na pogardę, miasto wyzysku, przekupstwa, rozpusty, wszechwładzy, złota, gdzie rządzący byli bez czci, a rządzeni bez godności, to miasto, nieoczekiwanie dla nikogo, zdobyło się na wspaniałą, zaciętą obronę. Ale teraz konało z wycieńczenia i głodu. W strasznej ciszy księżycowej nocy, gdy nawet morze zdawało się spać, bo żaden szmer, plusk fal, łamiących się u stóp murów, nie docierał do uszu zasłuchanego człowieka, nagle, z oddali dotarł jakiś dźwięk. Dalekie, zamierające echo. Zmieszane, zatarte przez odległość, niezrozumiałe. Lecz oto przez poświatę księżyca przebił się zza wzgórza Byrsy czerwonawy, drgający odblask łun. Stary wódz odgadł, zrozumiał, co się dzieje. Rozkazał nie oglądając się: – Hawassa, daj mi zbroję i miecz! Rzymianie atakują od strony Megary! Drugi, ogromny, rosnący wrzask buchnął bliżej, od strony wjazdu do portu. Trzeci, daleki, rósł nad głównymi murami, rwąc na strzępy ciszę nocy. Jakby całe miasto jęknęło boleśnie. Stary wódz odetchnął głęboko. Wiedział już: zaczynał się ostatni akt. Wrzawa bliskiego boju w porcie przygłuszyła rychło inne odgłosy. Ale Sanchuniathon wiedział, że jeżeli Rzymianie zdecydowali się na nocny atak, i to w noc tak widną, gdy słusznie mogli sądzić, iż straże kartagińskie słabo czuwają, uspokojone ciszą i światłem, na pewno uderzyli ze wszystkich stron naraz, a więc i od Megary, gdzie od szeregu dni wzmacniali swe siły – tam nie mogli wciągnąć machin wojennych, ale też i mur miejski był z tamtej strony pojedynczy, najsłabszy. Od wyłomu w głównych murach – tam wdarli się już między mur pierwszy i drugi, i tam walki były zajadłe i ciężkie, oraz od strony portu. Ten ostatni atak, zgoła nieoczekiwany, bo mur tu był potężny i zupełnie nie uszkodzony, musiał być prowadzony z wielką mocą i przebiegał zwycięsko, bo wrzaski „tam rosły, wrzawa walki rozlewała się coraz szerzej i – jak zdawało się staremu wodzowi – zbliżała się. Numida Hawassa przyniósł wreszcie zbroję. Wspaniały, rzeźbiony pancerz, pozłacany hełm, mający na przedzie dziób triremy, miecz o rękojeści wysadzanej drogimi kamieniami. Ogromny tianos, klejnot znany szeroko, stanowiący głowicę miecza, zamigotał iskrami w świetle księżyca. Sanchuniathon kładł zbroję sapiąc z wysiłku. Głód odebrał mu siły, a gdy wreszcie nałożył ciężkie spiże, zaśmiał się gorzko, widząc, jak luźno wisi pancerz na wychudłym ciele. Odsapnął chwilę i rozejrzał się. Wrzaski od strony portu handlowego były coraz bardziej zmieszane i wyraźnie brzmiała w nich rozpacz. Wrota w murze łączącym oba porty były teraz otwarte i mrowili się w nich jacyś ludzie. Brzegiem wody biegł ktoś ku nieruchomo stojącym galerom, krzycząc chrapliwie, ostatkiem tchu: – Do broni! Wszyscy! Na pomoc! Na pomoc! Stary wódz wahał się krótko. Wiedział, że na galerach jest tylko nieliczna straż, złożona z rannych ludzi, że nie ma tam nikogo starszego. Zdecydował się natychmiast