... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Szlachta to różnie przyjmowała: nie dowierzając jedni, frymarku lękając się drudzy, inni oburzając się na to, aby obelgę taką tronowi i królestwu czynił, a dobrowolnie się zrzekał tego, o co drudzy gdzie indziej się dobijają. Trzymano do sejmu w tajemnicy owo postanowienie królewskie, lecz już o nim wielu wiedziało, już się nawet powoli tworzyły stronnictwa, z których jedne Piasta chciały, drugie Kondeusza26, inne różnych małych a nieznanych książąt wyciągały. Wszystkim dosyć naprzykrzyło się panowanie tego, którego zwano naówczas Kazi–pokojem, a i królowa nieboszczka, mimo wielkich swych zasług i rozumu, lubiona nie była. Najbardziej jej owego Francuza, którego na tron sadzić chciała zawczasu, wyrzucano. Rzucono się więc do Godziemby, aby im prawił, co było słychać w stolicy. — Nic nie wiem — odparł łowczy — krom tego jednego, iż noszą się wieści o abdykacji, ale panowie senatorowie klęskę tę od Rzeczypospolitej usiłują odwrócić. A że król niestały w postanowieniach, wymodlą pewnie, iż się nam dłużej zostać raczy. Tandem27 czy ów, czy kto inny — machnął ręką — mała różnica! Gorszego mieć nie będziemy, lepszego się nie spodziewajmy, a co Bóg da, przyjmiemy. Ten i ów pytał o znajomych, Godziemba się odcinał, lecz że podczaszynej dawno nie widział, a rozkochany był w niej jak młokos, uczepił się do niej z komplementami i gdy odeń uchodzić zaczęła, pogonił do gabinetu. — Nie bez zamiaru tu wchodzę — odezwał się do wypędzającej go chustką podczaszynej — nie gniewaj się asińdźka na mnie. Coś ciekawego niosę. — Już nie wiem istotnie — przerwała podczaszyna — czy po tylu latach ja co od was nowego posłyszę, oprócz tych nudnych zaklęć, z których się śmiać muszę, bo już nareszcie i przytęchły. — Nie o mnie tu idzie — odparł Godziemba — rzecz ekstra ciekawa i zda mi się, że ją obchodzić będzie. Oto zjawił się w Warszawie, aparycja28 niespodziana i dziwna, ów imć pan Medard z Gołczwi Pełka, sąsiad waćpani i dawny pono amant wojewodzinej, po długich latach niebytności. — A toś mi dopiero z nowiną ciekawą wystąpił! — śmiejąc się poczęła podczaszyna. — Nie ucieszę się tym wcale, bo tego człowieka nienawidzę. Lecz skądże wraca po dziesięciu leciech? — W tym sęk, że tajemnicą jest, gdzie był, co robił; jeno to wiedzą ludzie najpewniej, iż jak znikł o jednym pono koniu i giermku, tak powrócił wielkim panem, o którego skarbach ogromnych prawią cudowiska. Podczaszyna w ręce uderzyła. — Czyż to może być? — Powszechna fama to głosi — mówił Godziemba — lecz to by nic nie znaczyło. Co lepiej daleko, znać pana po cholewach: dwór książęcy, konie, wozy, służba, dworzanie, klejnoty, rzędy od pereł i drogich kamieni, czapraki29 i dywdyki złotem kapiące, szable diamentami sadzone, konie tureckie i hiszpańskie. Słowem, występuje tak, że się ludzie nań patrzeć zbiegają. Podczaszyna słuchała z widocznym zajęciem, ale w twarzy jej widać też było rozbudzony jakby gniew i niechęć. Zacięła usta, zacisnęła ręce, uderzyła nóżką w podłogę i zmarszczyła brwi. — Cóż waćpan pleciesz, panie łowczy? Co pleciesz? Cóż to my dzieci jesteśmy, byśmy bajkom lada jakim wierzyli? Skąd? Co? Po latach dziesięciu i gdy go za umarłego miano, gdy do rodzonej siostry się nie zgłaszał nawet, znaku życia nie dał, nagle… A gdzież był? Skąd to wszystko wziął? Godziemba poważnie rozpowiadać zaczął. — Podczaszyno! Królowo serca mojego — .rzekł — nie kłamię nigdy! Nie mam tego i nie miałem w obyczaju i temperamencie. Niezdrowa rzecz fałsz, bo go człek zawsze połykać musi. Nigdy nie kłamię, podczaszyno. Świadkami Warszawa cała, że ów Pełka powrócił i jak, i z czym, ale w tym też właśnie cosa stupenda30, że ani on nie chce objawić, skąd wraca, co robił, gdzie się wzbogacił, ani go dotąd poszlakować było można i dojść, czym doszedł do tych dostatków. Ludzie sobie głowy łamią, sługi przekupują, za język go łapią: ani sposobu! Chodzą wieści rozmaite, a nawet nie bardzo poczesne. — Prawisz mi istotnie takie rzeczy, że przychodzi wątpić, czy nie myślisz sobie ze mnie żartować — rzekła podczaszyna. — Jakżeby się to ukryć mogło, gdzie bywał przez lat tyle?! Zdradziłaby go mowa, strój, twarz, nieostrożne słowo! Widziałeś go waszeć? — A jakże, przez samą ciekawość cisnąłem się do niego. Wszakże go tu młodym chłopakiem widywałem w Horbowie, gdy on do wojewódzkiej, a jejmość moja, królowa, do niego słodkie oczki robiła. — Kłamiesz, niepoczciwy! — rozgniewana zawołała, chustkę mu w twarz rzuciwszy, podczaszyna. — Kłamiesz! Miałabym oczy do kogo wytrzeszczać, ja go nie cierpię! — Królowo moja! — ręce złożywszy na piersiach, rzekł Godziemba. — Teraz go nie cierpisz, ale żeś miała do niego słabostkę, to wie Godziemba, bo gorzko mu było patrzeć i cierpieć. Podczaszyna zwróciła rozmowę, pytając znowu: — Widziałeś go! Mów! Jakże to było? Wskazała mu miejsce na ławie, a sama na krześle usiadła. Już miał odpowiadać, gdy dodała oglądając się: — Nie wygadaj że mi się tylko z nim przed wojewodziną! Wara’ Rozumiesz?! Bo resztę łaski u mnie stracisz! Nie chcę, aby o nim wiedziała. Mam swe powody do tego. — Milczeć będę, jak skoro i władczyni moja każesz. Jam twój sługa wierny. — A więc gdzie i jak go widziałeś? — Najprzód mi go ukazano w ulicy, gdy powracał od imć księdza prymasa. Kawalkata była znaczna, tak że w mieście sądzono, iż najmniej wojewoda jaki lub kasztelan przybył do stolicy