... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Koboldy wstały i krzątały się, a Bunion kończył już przygotowania przed wyruszeniem na rekonesans za uciekającymi gnomami. Questor słaniał się na nogach zaspany, próbował przygotować śniadanie przy pomocy swoich czarów. Udało mu się wyczarować pięć żywych kurczaków, które trzepotały dziko skrzydłami, oraz krowę, która staranowała Parsnipowi zestaw do gotowania. Nie minęła chwila, a czarodziej i kobold wydzierali się wściekle na siebie. Ben zapragnął znaleźć się z powrotem w Sterling Silver, w zaciszu swojej wygodnej sypialni. Nie było jednak większego sensu marzyć o czymś, czego w tej chwili nie mógł mieć. Zjadł zatem łodygę bonnie blues, popił odrobiną wody, osiodłał Jurysdykcję i ruszył z pozostałymi w drogę. Bunion pomknął naprzód, znikając w półmroku niczym widmo. Inni podążyli za nim, trzymając się w jednej linii, Ben na przodzie, później Willow i Questor. Pochód zamykał Parsnip, który prowadził juczne zwierzęta. Poruszali się w milczeniu. Było zimno, deszczowo i mroczno. Nikt nie miał ochoty na rozmowy. Pogoda tego dnia była taka, jakiej się życzy swoim wrogom, będąc pewnym, że samemu będzie się siedziało wygodnie w domu przy ciepłym kominku. Na pewno nie był to dzień na podróżowanie. Ben siedział na grzbiecie Jurysdykcji i zastanawiał się, dlaczego sprawy się ułożyły w ten sposób. Kilka minut po wyruszeniu całkowicie zmienił mu się humor i ogarnęło go przygnębienie. Odzież przeciwdeszczowa chroniła jego ciało przed wodą, ale nie przed wilgocią i chłodem. Palce w butach i w rękawiczkach zupełnie mu skostniały. Czy były jakieś dobre myśli mogące ożywiać przemoczonego człowieka, który przez cały czas mijał tylko kałuże i strumienie wody? Zamyślił się nad swoim życiem. Oczywiście, lubił je. Podobało mu się, że jest królem Landover, panem królestwa fantazji, w którym istoty mityczne żyły naprawdę, a czary były czymś rzeczywistym. Lubił wyzwania stawiane mu przez tutejsze życie, ich różnorodność oraz to, że powodowały nieustanną huśtawkę uczuć. Lubił swoich przyjaciół, nawet z ich wadami. Byli dobrzy i lojalni, szczerze troszczyli się o siebie nawzajem, tak samo jak o niego. Lubił świat, do którego się przeniósł i nie zamieniłby go za żadne skarby na ten porzucony kiedyś, nawet w godzinie najczarniejszej rozpaczy. Bardziej niepokojące było jednak to, że w tak małym stopniu czuł się tym, kim miał być, to znaczy królem. Jurysdykcja parsknęła i potrząsnęła leniwie łbem. Strumień wody chlusnął prosto w twarz Bena. Otarł policzki ręką i z wyrzutem spiął konia butami. Jurysdykcja zignorowała go, posuwając się ciężko do przodu własnym rytmem, mrużąc przy tym oczy przed deszczem. Ben westchnął. Po prostu nie czuję, że jestem prawdziwym monarchą, pomyślał ponuro, podejmując na nowo wątek swoich myśli. Czuł, że to tylko gra, że tylko zastępuje prawdziwego króla, który został nieoczekiwanie dokądś wezwany, ale który pewnego dnia wróci i pokaże, na czym polega prawdziwe królowanie. Nie chodziło o to, iż Ben nie stara się dobrze wykonywać swych zadań, bo się starał. Nie chodziło także o to, że nie zdaje sobie sprawy z zadań, jakie przed nim stoją, bo dobrze zdawał sobie sprawę. Problem polegał raczej na tym, że nie potrafił nad wszystkim zapanować. Zdawało się, że przez cały czas próbuje wyrwać się z sytuacji, których powinien był uniknąć. Wystarczy spojrzeć na całe to ostatnie zamieszanie: Abernathy wysłany Bóg raczy wiedzieć dokąd, jego medalion stracony w ten sam sposób, a gnomy dodomy uciekają z butelką. Jaki król dopuściłby do tego wszystkiego? Mógł się tłumaczyć i zrzucać odpowiedzialność za to wszystko na wydarzenia, których nie można kontrolować, ale czy to nie jest trochę śmieszne, próbować zrzucać całą winę na jedno kichnięcie? Ponownie westchnął. Z pewnością było to śmieszne. Musiał zatem wziąć całą odpowiedzialność na siebie. Właśnie po to są królowie. Jednak już chwilę później stanął ponownie w obliczu tego nie dającego spokoju uczucia nieadekwatności, przeświadczenia, że tak naprawdę nigdy nie potrafił nad wszystkim zapanować i nigdy nie będzie do tego zdolny. Mógłby tak dalej poniżać siebie samego, ale na szczęście nadjechała Willow, uśmiechając się wesoło. – Wyglądasz na samotnego – powiedziała. – Pogrążyłem się w myślach. – Odwzajemnił się jej uśmiechem. – Ten dzień mnie przygnębia. – Nie pozwól na to – powiedziała