... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Ale czuła, że opada z niej zakłopotanie, zmieszanie i rozpacz. John Rainbird mówił dalej szybko, nie chcąc, by przypominała sobie, że przy okazji niemal zabiła ojca. - A jeśli chodzi o Hockstettera, to go tu widziałem. Widziałem takich jak on w czasie wojny. Każdy z nich to jednodniowy, ósmy cud Świata... taki Król Gówna z Góry Gnoju. Jeśli nie wyciągnie z ciebie tego, czego chce jednym sposobem, użyje innego. - Tego najbardziej się boję - powiedziała Charlie cicho. - A poza tym to facet, któremu warto byłoby podpalić pięty. Charlie była zszokowana, ale zaczęła chichotać - głośniej, jak z nieprzyzwoitego dowcipu, że niby to brzydko opowiadać takie dowcipy. Kiedy przestała chichotać, powiedziała: - Nie będę rozniecać ognia. Obiecałam sobie. To źle i nie będę. Dość. Pora się powstrzymać. Intuicja podpowiadała mu, że może posuwać się dalej, ale czuł także, że intuicja może go zawieść. Był zmęczony. Praca nad dziewczynką była nie mniej męcząca niż praca nad jednym z sejfów Rammadena. Zbyt łatwo było brnąć dalej i popełnić błąd, którego nigdy nie dałoby się naprawić. - No tak, jasne. Pewnie masz rację. , - Naprawdę zobaczysz się z tatą? - Spróbuję, mała. - Przykro mi, że zamknęli cię tu ze mną, John. Ale też jestem strasznie zadowolona. - Jasne. "* Rozmawiali o rzeczach bez znaczenia. Potem Charlie położyła mu głowę na ramieniu. Czuł, że znów się zdrzemnęła - było już bardzo późno - i kiedy czterdzieści minut później zapaliły się światła, mocno spała. Światło na jej twarzy sprawiło, że poruszyła się, obróciła i odwróciła głowę w stronę jego ciemności. Z namy słem przyjrzał się delikatnej, gładkiej łodydze jej szyi, łagodnej krzywiźnie jej czaszki. Tyle mocy w tej małej, kruchej kolebce z kości. Czy to może być prawda? Jego mózg ciągle nie wyrażał 286 akceptacji, ale sercem czuł, że to prawda. Było to dziwne, lecz jakieś wspaniałe uczucie - być tak podzielonym. Wziął dziewczynkę na ręce, zaniósł do łóżka i wsunął pod koł-drę. Kiedy poprawiał kołdrę, Charlie prawie się obudziła. Pod wpływem impulsu pochylił się i pocałował ją. - Dobranoc, mała - powiedział. - Dobranoc, tato - odpowiedziała stłumionym, sennym głosem. Przewróciła się na bok i zasnęła. Patrzył na nią jeszcze kilka minut, a później wrócił do dużego pokOju. Po kolejnych dziesięciu minutach do mieszkania wpadł jak bomba Hockstetter. - Awaria elektryczności - obwieścił. - Burza. Te cholerne elektryczne zamki; nie ma jak ich otworzyć. Czy ona... - Wszystko będzie dobrze, jeśli, do cholery, zniżysz głos - po-wiedział cicho Rainbird Jego wielkie dłonie wystrzeliły przed sie-bie, złapały Hockstettera za klapy białego, laboratoryjnego fartucha poderwały go w górę tak, że nagle przerażona twarz doktora znalazła się o centymetry od twarzy Raindbirda. - A jeśli kiedykolwiek zachowasz się tu tak, jakbyś mnie znał i kiedykolwiek odezwiesz się do mnie tak, jakbym nie był służącym klasy „D", zabiję cię, potnę na kawałki, podsmażę i przerobię na pokarm dla kotów. Hockstetter wił się niezdarnie. W kącikach jego ust pojawiła się ślina. - Rozumiesz? Zabiję cię. - Rainbird dwukrotnie potrząsnął Chockstetterem. - Ro... ro... rozu...miem. - To wynoś się stąd - powiedział i wypchnął bladego, przerażo- nego Hockstettera na korytarz. Po raz ostatni rozejrzał się po pokoju, wyciągnął na korytarz swój wózek i zamknął samozatrzaskujące się drzwi. W sypialni Charlie nadal spała; spokojniej, niż zdarzyło się jej spać od miesięcy A może od lat. 287 MAŁY PŁOMYK, WIELKI BRACIE Minęła gwałtowna burza. Mijał czas - przeszły trzy tygodnie. Lato, wilgotne i butne, ciągle panowało nad wschodnią Wirginią, lecz szkoły już wypełniły się krzykiem dzieci. Wokół Longmont zajeżdżone, żółte autobusy toczyły się tam i z powrotem po dobrze utrzymanych bocznych drogach. W pobliskim mieście, w Waszyngtonie, zaczął się kolejny sezon uchwalania ustaw, plotek i insynuacji - jak zwykle otoczony atmosferą kojarzoną raczej z występami cyrkowych karłów, kreowaną przez telewizyjnych dziennikarzy, umyślne przecieki prasowe i wszechobecne chmury wyziewów whisky. W tym czasie Charlie McGee poszła do szkoły. Pomysł był Hocks-tettera, więc Charlie protestowała, ale John Rainbird namówił ją, by zmieniła zdanie. - A co ci to może zaszkodzić? - zapytał. - Nie ma sensu, żeby taka mądra dziewczynka jak ty została daleko z tyłu. Cholera... przepraszam, Charlie, ale, na Boga, czasami żałuję, że nie skończyłem niczego oprócz podstawówki. Nie zmywałbym teraz podłóg... możesz się o to założyć. A poza tym nie będziesz się nudzić. Więc Charlie zaczęła się uczyć - dla Johna. Pojawili się nauczyciele: młody mężczyzna od angielskiego, starsza kobieta od matematyki, młoda kobieta w okularach od francuskiego, mężczyzna w wózku inwalidzkim od fizyki. Słuchała ich i przypuszczała, że się uczy, ale robiła to dla Johna. John trzy razy ryzykował utratę pracy, nosząc jej listy do ojca. Charlie czuła się winna i z poczucia winy gotowa była zrobić o wiele więcej, by, jak sądziła, sprawić mu przyjemność. Przyniósł jej też wiadomość od taty, że czuje się dobrze, że cieszy się, wiedząc, iż Charlie też się czuje dobrze. To ją trochę przygnębiło, ale była już wystarczająco duża, by zrozumieć, a w każdym razie zaczynać ro- 288 zumieć, że to, co najlepsze dla niej, może nie być najlepsze dla ojca. Ostatnio zaczynała się zastanawiać, coraz częściej i głębiej, czy może John nie wie najlepiej, co jest najlepsze dla niej. Na swój szczery, zabawny sposób (zawsze przeklinał, a później przepraszał, co bawiło ją do łez) John był bardzo przekonywający. Przez niemal dziesięć dni po burzy nie mówił nic o rozniecaniu ognia. O tych sprawach zawsze rozmawiali w kuchni, gdzie, zdaniem Johna, nie było „pluskiew", i zawsze mówili cicho. Tego dnia John powiedział: - Myślałaś trochę o tej sprawie z ogniem, Charlie? - Teraz zaczął mówić do niej Charlie, a nie „mała". Prosiła go o to. Charlie zadrżała. Od czasu farmy Mandersów już samo myślenie o ogniu wywoływało taką reakcję. Stawała się zimna, spięta, przejmowały ją dreszcze; w raportach Hockstetter nazywał to „łagodną fobią". - Mówiłam ci. Nie mogę. Nie chcę. - Zaraz, nie mogę i nie chcę to dwie różne rzeczy. - John mył , ale robił to bardzo wolno, tak że mógł z nią rozmawiać, a szczotka śmigała po podłodze. Mówił jak starzy więźniowie, niemal nie otwierając ust. Charlie nie odpowiedziała. - Ja tam wiem swoje - stwierdził - ale jeśli nie chcesz posłuchać, jeśli już się zdecydowałaś... no, to się zamknę. - Nie, w porządku - odpowiedziała uprzejmie Charlie, ale tak naprawdę chciała, żeby się zamknął, nie mówił o tym i nawet nie myślał. Od lęku źle się czuła. Ale John tyle dla niej zrobił..