... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

— Przyjęła podany jej ogień. — Powiedz mi, jak to wszystko wygląda w Kalifornii? Stacey zaintrygowało pytanie. — Co rozumiesz przez to „wszystko”? — Jakie są warunki życia i pracy? Zamierzam stąd wyjechać. — A to heca — roześmiała się Stacey. — A ja właśnie chcę się tu sprowadzić. — Może więc zrobimy sprawiedliwą zamianę posad, domów, no, wszystkiego. — Nie mam domu. Wynajmuję mieszkanie. — Co cię skłania do tego, by zagrzebać się w takiej dziurze, jak Huka? — To ze względu na ojca. — Stacey zawahała się. — Ale są też i inne powody. — Jak ma na imię ten inny powód? — zakpiła Liz. — Tańczyłaś z nim na ostatnim dansingu. Liz uniosła brwi. — I to na twoje zaproszenie. Wiesz, że nie jestem ślepa, ani głupia. Rozmawiałaś najpierw ze mną, potem z nim. Ian nie był wprawdzie pijany, ale dostatecznie podochocony, by powiedzieć: „Zatańczę z Liz Peterson i niech diabli wezmą jej kłótliwych braci”. I to ty podsunęłaś mu ten pomysł. Masz raczej nietypowy sposób postępowania z tymi, którzy cię interesują. — Wolałabym nie sprawiać wrażenia zaborczej. Przynajmniej nie na tym etapie naszych stosunków. — A jaki to etap? Stacey uśmiechnęła się. — Etap, na którym jeszcze nie zauważył, że w ogóle istnieję. Westchnęła. — Ale mam jeszcze kilka dni. — No, ma teraz sporo na głowie. Może trafi się jakaś okazja w czasie lawiny. Mógłby cię na przykład uratować z opresji z narażeniem swojego życia. Po czymś takim będzie musiał się z tobą ożenić. Według wszystkich filmów, które widziałam, to równie pewny sposób, jak zajście z nim w ciążę. — Co o nim myślisz? — Jest miły — przyznała chłodno Liz. — Ale bardziej podoba mi się jego przyjaciel, Mikę McGill. — Pokręciła głową. — No, nie ma się czym ekscytować. — Dlaczego? — Mówi, że już go wcześniej pokąsano. Podobno przed trzema laty żona się z nim rozwiodła. Stwierdziła, że nie może żyć z facetem, który wciąż tylko bada śnieg i którego nigdy nie ma w domu. Mikę nawet nie ma do niej o to pretensji. Która zresztą chciałaby mieć męża przemieszczającego się od bieguna północnego do południowego jak jojo? Stacey pokiwała współczująco głową. — A co to była za kłótnia między twoimi braćmi i Ianem? — Zbyt stare sprawy, by o nich gadać — skwitowała zdawkowo. Zdusiła papierosa. — Trudno powiedzieć, żebyśmy zajmowały się gromadzeniem lekarstw. Bierzmy się lepiej do roboty. Pojechały do apteki przy głównej ulicy. Liz wysiadła z samochodu i spróbowała otworzyć drzwi, ale okazały się zamknięte. Wielokrotnie pukała, lecz nikt nie odpowiadał, dała więc w końcu spokój. — Ten przeklęty głupiec, Rawson, miał tu na nas czekać — parsknęła gniewnie. — Gdzie on się, do diabła, podziewa? — Może coś go zatrzymało? — Już ja mu pokażę, gdy go tylko znajdę — ponuro zagroziła Liz. Dostrzegła przejeżdżającą ciężarówkę i zatrzymała ją. Zawołała do kierowcy: — Len, nie widziałeś gdzieś Rawsona? Len Baxter pokręcił przecząco głową i odwrócił się, by spytać Scanlona. — Dave mówi, że widział go pół godziny temu przed wejściem do hotelu. — Dzięki. Jedziemy, Stacey. Oderwiemy go od piwa. W każdym środowisku zdarza się pewien procent głupców i akurat w hotelu D’Archiac zgromadziła się ich pokaźna liczba. Filozofia dyrekcji najwyraźniej wyrażała się słowami „Interes przede wszystkim”, a tego dnia szedł on chyba lepiej niż normalnie. Z baru dochodził gwar męskich głosów, a jadalnię przygotowywano do lunchu, jak gdyby ta niedziela nie różniła się niczym od innych. Liz spostrzegła Erica, stojącego przy wejściu do baru i przywołała go. — Co tu się dzieje? Czy ci ludzie o niczym nie wiedzą? — Mówiłem im i tłumaczyłem — odparł Eric — ale nic do nich nie dociera. Jest tu sporo górników, podbuntowanych przez Billa Quentina. Zdaje się, że zorganizowali zebranie protestacyjne w związku z zamknięciem kopalni. — Pierwszy raz o tym słyszę — wtrąciła Stacey. — Ojciec mi nic nie powiedział. — Bili Quentin twierdzi, że to pewne. Liz spojrzała na kelnerkę, niosącą do jadalni tacę zastawioną drinkami. — Powinno się zamknąć tę budę. Zrób coś, Eric. Ostatecznie jesteśmy właścicielami połowy tego interesu. Eric wzruszył ramionami. — Wiesz równie dobrze jak ja, że jesteśmy wraz z Johnem jedynie cichymi wspólnikami. Umówiliśmy się z Westonem, że nie będziemy się zbytnio wtrącać. Próbowałem z nim porozmawiać, ale nic to nie dało. — Skończony dureń z niego. — Dureń, który zarabia grube pieniądze. — Eric wskazał w stronę baru. — Popatrz na to. — Do diabła z nimi! — ucięła Liz. — Jest tam Rawson? — Tak, widziałem, jak rozmawiał z... — Wyciągnij go. Musi otworzyć aptekę. Potrzebujemy leków. — Dobra. — Eric poszedł do baru i zginął w nim na długo. Wreszcię wrócił z Rawsonem, wysokim, chudym mężczyzną w okularach o grubych szkłach. Liz zrobiła krok do przodu i powiedziała szorstko: — Panie Rawson, obiecał pan być w sklepie pół godziny temu. Rawson uśmiechnął się