... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
— Bądź co bądź — dodał mecenas — co musi się stać później, lepiej teraz zrobić, póki czas. Najmę mieszkanie, każę urządzić, będziesz matka miała wygody, wypłacę pensją regularnie, tylko jedno sobie wymawiam, żeby mi tu jejmościna noga w progu nie postała. Ja, gdy będę mógł, przyjdę, gdy będzie potrzeba, ale do mojego domu… Blada twarz starej jeszcze z wyrazem bólu, wymówki, niemego jęku podniosła się ku synowi, drżąca wyciągnęła ręce, mecenas ruszył ramionami. — Inaczej być nie może, nie ma co i mówić o tym. — Jasieńku! złoty mój Jasieńku. Szkalmierski był zniecierpliwiony. — Niechże bo jejmość pamięta, że od tego moja przyszłość, wszystko moje zawisło. Jestem twardy, nieubłagany, to prawda, mogę się wydawać niewdzięcznym, ale to konieczność położenia, bo pierwsza powinnaś zrozumieć, powinnaś tego żądać, a nie mnie doprowadzać do ostateczności, żebym ja sam musiał ją do tego skłaniać. Boleść matki była tak wielka, tak ciężka, że się już w słowach wyrazić nie mogła; niewieście serce we łzy i szlochanie się rozlało. Podparłszy się na dłoniach, płakała biedna, zakryła oczy, a Złoty Jasieńko, popatrzywszy chwilę, nie rzekłszy jej nawet pociechy wyrazu, zamruczał coś tylko niezrozumiale i stuknąwszy drzwiami, wypadł z izdebki. Dopiero uderzenie to obudziło nieszczęśliwą, obłąkany podniosła wzrok i zobaczyła; że syn zniknął. Któż zgadnie, co się działo w sercu zranionym? Zwróciła się ku obrazowi Chrystusa Ecce Homo, wiszącemu na ścianie razem z Matką Bolesną, i załamawszy dłonie jakby mimo woli wyjąknęła: — Karzesz mnie, Boże, jednym dziecięciem za to, żem drugiemu matką być nie umiała. O straszne wyroki Twoje! To mówiąc, padła na kolana u łóżka i skryła twarz W dłonie, modliła się płacząc, a jęk przerywał modlitwę. Jasieńko rzucił się na łoże marząc o prezesie, o prezesównie i o polowaniu jutrzejszym. Matka go nudziła — wypłacze się, wyjęczy — rzekł do siebie — i przyzwyczai, raz przecie przez tę scenę przejść było potrzeba. Lepiej teraz niż później, bo to konieczność położenia. Nie ma czasu na sentymenta. Cóż jej tam będzie tak złego. I zdrzemnął się wśród krzyżujących po głowie najsprzeczniejszych obrazów nędzy dzieciństwa i świetnych marzeń przyszłości. Wysiedziawszy długo po północy nad przepisywaniem powierzonych mu aktów, Tramiński poszedł ze świeczką, osłoniwszy ją rękami troskliwie, zobaczyć, co się dzieje w przedpokoju, skąd go ciężkie chrapanie śpiącego Wilmusia dochodziło; znalazł on go leżącego na ziemi z wyrazem boleści na bladej twarzy, jedna noga zaczerwieniona i spuchła, rozwinięta zupełnie, tłumaczyła gorączkę, która była widoczną. Wilmuś stękał przez sen, poprawiał się, zacinał zęby, ale znużenie wielkie i młodość zamykały mu powieki. Stary Tramiński z politowaniem, ruszając ramionami, popatrzył na niego długo i wysunął się spocząć także, pomodliwszy się przez chwilę. Nie miał wiele czasu na sen, bo i rano wstać było potrzeba, aby samemu w izbie uporządkować, a być gotowym poodnosić papiery panu Sebastianowi i innym. Wilmuś tymczasem, stękając, spał ciągle na podłodze i już staremu odchodzić było potrzeba, gdy się nareszcie z tego ciężkiego snu przebudził. Tramiński znowu stał nad nim. Wilmuś jęknął naprzód chwytając się za nogę, ale natychmiast się uśmiechnął, aby swoją zbolałą twarzą gospodarzowi przykrości nie czynić. — Aj! jegomościuniu — ot to zaspałem — zawołał — a wam już potrzeba odchodzić, ot zaraz się zwlekę, byle tylko tego nieszczęsnego butą jak nałożyć. Ale od czegóż młodość, zaraz, zaraz. Tylko się jegomość nie gniewaj na nieszczęśliwego Wilmusia. — A jakże się ja gniewać nie mam, jak się nie mam gniewać i łajać — zawołał stary — kiedy się dobrowolnie gubisz. Masz młodość, siły, mógłbyś wszystko, co byś chciał, a zabijasz się, giniesz łajdacząc. — To prawda, mój jegomość — smutnie odparł Wilmuś usiłując nogę zawinąć i biorąc za but — ale czy to ja na świecie komu potrzebny! co to komu zaszkodzi, choćbym zginął! Ludzi jest dosyć, ja na świecie nie mam nikogo, a dalibóg żyć się nie chce. Jegomość niejeden raz powiadałeś — życie to walka, ano, kiedy nie mam apetytu do tej bijatyki z losem. Co postanowiono — nieuniknione, to już ginąć. Tramiński ramionami ruszył. — Głupi jesteś — rzekł zimno — głupi jesteś. Porzuć — mi ten but, wszak sam widzisz, że noga napuchła jak kłoda, nie włożysz. — No, to pójdę boso i na jednej — odezwał się Wilmuś — a to gorzej, że nie wiedzieć dokąd iść, bo w kieszeni złamanego nie mam szeląga. Ano! to do kozy, zrobię brewerią, wezmą i posadzą, będę miał kwaterę i wikt, póki się co nie obmyśli. Tramiński, stojący już z papierami pod pachą nad nim, powtórzył z nową siłą: — Ale głupiś! Wilmuś podniósł ku niemu oczy zaczerwienione od znużenia i łez, ale ustami usiłował mu się uśmiechać, płacąc wesołością za gospodę. — Porzuć mi to!! co z tobą robić? zostań się i kawęcz, kiedyś na to zasłużył, już muszę stancją ci zostawić