... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Musiał długo potrząsać. O’Hare otworzył zaczerwienione oczy, skrzywił się na widok oślepiającego światła, spojrzał na obu mężczyzn, a potem na zegarek. — Za pięć pierwsza! Czego chcecie, do diabła, o tej porze? — Van Effen zniknął. Widział go pan? — Nie, nie widziałem. — O’Hare okazał coś w rodzaju zawodowego zainteresowania. — Coś mu dolegało? — Nie. — Więc po co zawracacie mi głowę? Może spadł z mostu — powiedział z nadzieją. Branson przyjrzał mu się uważnie. Był na tyle doświadczony, żeby stwierdzić, że nieco podpuchnięte oczy O’Hare świadczą o zaspaniu, a nie bezsenności. Dał Chryslerowi znak, żeby wyszedł, ruszył za nim, wyłączył światło i zamknął za sobą drzwi. Johnson zmierzał właśnie w ich stronę z automatem na ramieniu. Zbliżył się, zatrzymał i powiedział: — Dobry wieczór, panie Branson. A raczej: dzień dobry. — Widziałeś Van Effena? — Van Effena? Kiedy? — W ciągu ostatnich trzydziestu minut. Johnson z przekonaniem pokręcił głową. — Na pewno nie. — Ale on był na moście, tak samo jak ty. Jeżeli był tutaj, musiałeś go widzieć. — Niestety, nie. Mogłem go nie zauważyć, nawet gdyby tędy przechodził. Spaceruję cały czas tam i z powrotem, to najlepszy sposób, żeby nie zasnąć. Nie mogę się bez przerwy oglądać. — Johnson zastanawiał się nad czymś, a przynajmniej na to wyglądało. — Może był tutaj, ale poszedł gdzie indziej. Chodzi mi o to, że mógł z jakichś sobie znanych powodów przejść na drugą stronę, za autobusy. — Po co miałby to robić? — Skąd mam wiedzieć? Może chciał się ukryć? Mógł mieć jakikolwiek powód. Skąd mogę wiedzieć, co Van Effenowi chodzi po głowie? — To prawda. — Branson wolał nie zrażać sobie Johnsona, byłego oficera marynarki, który jako doświadczony pilot śmigłowca miał odegrać znaczącą rolę w planowanej ucieczce. Powiedział więc spokojnie: — Proponuję tylko, żebyś stanął na środku mostu i od czasu do czasu się rozejrzał. Na stojąco nie powinieneś zasnąć. Za piętnaście minut ktoś cię zmieni. Branson i Chrysler poszli w kierunku pierwszego autobusu. Z przodu widać było przygaszone światło i żar cygara, które palił Bartlett. — Wygląda na to, że Wszyscy strażnicy czuwają — stwierdził Branson. — Tym trudniej zrozumieć zniknięcie Van Effena. — Dzień dobry, panie Branson — odezwał się energicznie Bartlett. — Robi pan obchód? Tutaj wszystko gra. — Widziałeś Van Effena? Chodzi o ostatnie pół godziny. — Nie. Nie może go pan znaleźć? — Powiedzmy, że zniknął. Bartlett zamyślił się.— Nie będę zadawał głupich pytań w rodzaju: „Jak to możliwe”. Kto go ostatnio widział? — Peters. Ale to niewiele daje. Czy ktoś w ciągu ostatnich trzydziestu minut wychodził z autobusu? — Odkąd wróciliśmy po pożarze, nikt się stąd nie ruszał. Branson podszedł do fotela Revsona. April Wednesday nie spała. Revson miał zamknięte oczy i oddychał ciężko, głęboko. Branson poświecił mu w twarz latarką. Nie było reakcji. Podniósł powiekę. Nie zareagowała mimowolnym drgnieniem ani skurczem mięśni, jaki pojawia się zawsze w takim przypadku u osoby, która nie śpi. Skoncentrował promień światła na jednym oku. Było szkliste i patrzyło niewidząco, bez mrugnięcia. Opuścił powiekę. — Śpi jak zabity — stwierdził. — To pewne. — Jeśli w jego głosie brzmiała nuta rozczarowania, dobrze to ukrywał. — Kiedy się pani obudziła, panno Wednesday? — W ogóle nie zasnęłam. Może nie powinnam była wracać na most. — Uśmiechnęła się żałośnie. — Taki ze mnie tchórz, panie Branson. Nie znoszę burzy. — Nie zrobię pani krzywdy, panno Wednesday. Wyciągnął rękę i delikatnie przesunął palcem po jej ustach. Patrzyła na niego zdumiona. Wargi miała zupełnie wyschnięte. Branson przypomniał sobie opinię O’Hare na temat jej równowagi emocjonalnej i psychicznej, czy raczej braku zrównoważenia. — Pani naprawdę się boi. — Uśmiechnął się i poklepał ją po ramieniu. — Nie ma czego. Już prawie po burzy. Branson wyszedł. April bała się, ale z zupełnie innego powodu. Myślała z przerażeniem, co będzie, jeśli Branson zechce Revsona potrząsnąć albo poklepać po policzku i stwierdzi, że nie można go obudzić. Dwadzieścia minut później Branson i Chrysler stali przy drzwiach ostatniego autobusu. — Z całą pewnością nie ma go na moście, panie Branson — stwierdził Chrysler. — Też tak myślę. Chciałbym wiedzieć, co o tym sądzisz, Chrysler. Chrysler machnął ręką z dezaprobatą. — Ja wykonuję rozkazy, a nie dowodzę. — Mimo wszystko. — No to spróbuję. Mogę mówić, co myślę? — Branson przytaknął. — Po pierwsze, Van Effen nie skoczył z mostu. Jest ostatnią osobą, którą bym posądzał o skłonności samobójcze, tym bardziej że już za parę dni miał dysponować siedmiocyfrową fortuną. Nie wierzę też, żeby zdradził. Powiedział pan, że mogę mówić, co myślę. Również w tym przypadku straciłby fortunę, a poza tym był panu całkowicie oddany. Żeby uciec, musiałby przejść sześćset metrów w kierunku jednej z wież i Johnson na pewno by to zauważył. A więc przydarzył mu się wypadek. Jest pan pewny, że to nie doktor? — Absolutnie. — Revson też nie. Zostaje tylko generał Cartland. Może być niebezpieczny. Ale Peters… — Chrysler przerwał, bo coś mu przyszło do głowy. — Wie pan, panie Branson, to by się nie zdarzyło, gdyby Kowalski stał na straży. — Milczał przez chwilę. — Zastanawiam się, czy ten jego wypadek to był naprawdę tylko wypadek. — Sam się nad tym zastanawiałem. Jakie wnioski, Chrysler? — Jest w tym stadku jakaś czarna owca. Może ktoś z nas. — Niepokojąca myśl, ale trzeba się z tym liczyć. Chociaż kto wyrzucałby w błoto takie pieniądze… — Może rząd obiecał komuś podwójną dolę w zamian za… — To tylko czcze spekulacje. — Zmarszczone brwi Bransona przeczyły jego słowom. — Podejrzewanie wszystkich wokół prowadzi tylko do histerii, a na to nie możemy sobie pozwolić. Co więc ostatecznie stało się z Van Effenem? — Myślę tak jak pan. Leży na dnie cieśniny. Van Effen siedział tymczasem w wozie łączności na brzegu. Hagenbach i Hendrix usadowili się po drugiej stronie stołu. Przy drzwiach stało dwóch uzbrojonych policjantów. Twarz Van Effena nie była, jak zazwyczaj, pozbawiona wyrazu. Wydawał się nieco oszołomiony, choć trudno powiedzieć, z jakiego powodu. Może doznał wstrząsu zrozumiawszy swoje położenie, a może nadal odczuwał skutki działania gazu. — A więc nie doceniłem Revsona? — odezwał się. — Kiedy trafi pan do San Quentin, spotka pan wielu takich, którzy podzielą pańskie zdanie. — Hagenbach spojrzał na Van Effena