... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

22 czerwca 19… Nie wiem, co jest gorsze: żeby oświadczył ci się ktoś, kogo nie lubisz, czy żeby nie oświadczył ci się ktoś, kogo lubisz. Obydwie sytuacje są dość przykre. Doszłam do wniosku, że pewne rzeczy w starym Domu Jana tylko sobie wyobraziłam. Obawiam się, że ciotka Ruth miała słuszność twierdząc, iż powinnam powściągnąć wyobraźnię. Dziś wieczorem błąkałam się po ogrodzie. Było zimno i brzydko, choć to przecież czerwiec, a ja czułam się osamotniona, zniechęcona i pozbawiona energii — być może dlatego, że odesłano mi dwa opowiadania, w których pokładałam wiele nadziei. Nieoczekiwanie usłyszałam gwizdanie Teda w starym sadzie. Poszłam naturalnie. Zawsze tak jest ze mną: „O, zagwiżdż, a przyjdę do ciebie, mój chłopcze”… choć wolałabym umrzeć niż wyznać to komukolwiek, poza moim pamiętnikiem. Wyraz twarzy Teda świadczył o pomyślnych wieściach. I rzeczywiście. Pokazał mi list zaadresowany do „pana Fryderyka Kenta”. Nigdy nie pamiętam, że Ted ma na imię Fryderyk — dla mnie zawsze jest wyłącznie Tedem. Uzyskał stypendium w Szkole Rysunku w Montrealu — pięćset dolarów na dwa lata. Byłam równie przejęta, jak on, choć kryło się w tym przedziwne uczucie lęku, nadziei i wyczekiwania, tak ze sobą splątanych, że nie wiedziałam, co przeważa. — Jak to wspaniale, Ted! — powiedziałam nieco drżącym głosem. — Tak się cieszę! Ale… co na to twoja matka? — Pozwala mi jechać. Lecz będzie bardzo samotna i nieszczęśliwa — odparł Ted, nagle poważniejąc. — Chciałem, żeby pojechała ze mną, ale ona za nic nie opuści Wrotyczowego Łanu. Tak mi przykro, że zostawiam ją tu samą. Żałuję, że… że ma do ciebie taki stosunek, Emilko. Mogłabyś być dla niej wielką pociechą. Zastanowiłam się, czy Tedowi przyszło kiedykolwiek do głowy, że i ja potrzebuję pociechy. Zapadło między nami dziwne milczenie. Szliśmy Jutrzejszą Drogą — która stała się tak piękna, że chyba żadne jutro nie uczyni jej piękniejszą — aż w końcu dotarliśmy do pastwiska nad stawem i stanęliśmy przy ogrodzeniu pod szarozielonymi, mrocznymi jodłami. Poczułam się nagle bardzo szczęśliwa i przez kilka minut połowa mnie zajęła się pielęgnowaniem ogrodu, ustawianiem pięknych szaf, kupowaniem srebrnych łyżeczek, porządkowaniem strychu i mereżkowaniem adamaszkowego obrusa — a druga połowa po prostu czekała. Powiedziałam, że wieczór jest piękny — a nie był — i że zbiera się na deszcz — wcale się nie zbierało. Ale coś trzeba było mówić. — Będę ciężko pracował… Wykorzystam te dwa lata najlepiej, jak potrafię — odezwał się w końcu Ted, spoglądając na Perlistą Wodę, na niebo, na(wzgórza, na zielone, spokojne łąki… na wszystko prócz mnie. — A potem być może uda mi się pojechać do Paryża. Wyjechać za granicę… zobaczyć dzieła wielkich mistrzów… odetchnąć ich powietrzem… ujrzeć miejsca, które unieśmiertelnił ich geniusz… wszystko, czego łaknąłem przez całe życie. A kiedy wrócę… Ted urwał raptownie i zwrócił się ku mnie. W jego oczach wyczytałam, że chce mnie pocałować — naprawdę tak pomyślałam. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym nie zamknęła oczu. — A kiedy wrócę… — powtórzył i znowu umilkł. — Tak? — spytałam. Nie będę zaprzeczać, że w moim tonie pojawiła się wyczekująca nuta. — Postaram się, by nazwisko Fryderyka Kenta znaczyło coś w Kanadzie! — dokończył Ted. Otworzyłam oczy. Ted z chmurną miną wpatrywał się w zamgloną, złotą Perlistą Wodę. Poczułam, że nocne powietrze jednak mi nie służy. Zadrżałam, wypowiedziałam parę uprzejmych banałów i odeszłam, zostawiając go nachmurzonego. Zastanawiam się, czy był zbyt onieśmielony, żeby mnie pocałować, czy po prostu wcale tego nie chciał. Mogłabym pokochać Teda Kenta, gdybym sobie na to pozwoliła… gdyby on zechciał. A on«najwyraźniej nie chce. Myśli tylko o powodzeniu, ambicjach, karierze. Zapomniał o naszej wymianie spojrzeń w starym Domu Jana… zapomniał, że przed trzema laty przy grobie Jerzego Hortona powiedział mi, że jestem najsłodszą dziewczyną na świecie. Spotka na swej drodze setki wspaniałych dziewcząt i nawet o mnie nie pomyśli. Niech i tak będzie. Jeśli Ted nie chce, ja także nie będę go chciała. Taka jest tradycja Murrayów. Ale jestem Murrayówną jedynie w połowie i muszę wziąć pod uwagę dziedzictwo Starrów. Na szczęście i ja mogę myśleć o swych ambicjach i karierze. Służę zazdrosnej bogini, jak to określił pan Carpenter. Ona mogłaby wymagać ode mnie całkowitego oddania. W tej chwili uświadamiam sobie istnienie trzech różnych doznań. Na zewnątrz jestem opanowana i posłuszna tradycji. Głębiej tkwi coś, co bolałoby straszliwie, gdybym na to pozwoliła. A jeszcze głębiej kryje się dziwna ulga, że nie utraciłam wolności. 26 czerwca 19… Całe Shrewsbury śmieje się z ostatniego wyczynu Ilzy, choć połowa Shrewsbury go potępia. Pewien bardzo nadęty trzecioklasista, który traktuje siebie z wielką powagą i którego Uza nie cierpi, pełni w niedziele funkcję odźwiernego w kościele Św. Jana