... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Nie wiem! — Zeboim rwała sobie włosy z głowy. — Nie potrafię myśleć! Daj mi spokój. Idź już i uratuj go... Poczekaj chwilę. Pionki są prawdziwe. To prawdziwe trupy. Skurczone. Oczywiście z wyjątkiem figury, która jest mną. I króla. To Chemosh. Rhys potarł czoło. Wszystko to przypominało dziwny i straszny sen. — Chemosh uważa, że to zabawne — rzekła z niesmakiem Zeboim. — On chce mnie upokorzyć. Posłuchaj, mnichu, czy to naprawdę ważne? Marnujemy czas... — Każesz mi podjąć się beznadziejnego zadania, Wasza Wysokość. Każda informacja, jakiej możesz mi udzielić, jak- kolwiek nieważna może ci się wydawać, będzie pomocna. Zeboim westchnęła z irytacją. — Zgoda. Niech pomyślę. Biała królowa i król to elfy. Czarna królowa to... ja. Czarny król to Chemosh. — Zazgrzy- tała zębami. — Dwaj biali kapłani to mnisi Majere. — Zeboim spoj- rzała na Rhysa z ukosa. — Zabawne, prawda? Dwaj czarni kapłani to krasnoludy. Dwaj biali rycerze to elfy jadące na srebrnych smokach. Pionkami po stronie ciemności są gobliny. Pionki po stronie światła to kendery. Jak już mówiłam, Che- mosh stworzył te figury, żeby mnie upokorzyć. Mój dzielny syn, walczący z mnichami i kenderami... Rozległo się głośne pukanie do drzwi. Gerard zawołał głośno: — Czas się skończył, bracie. — Jeszcze chwila! — krzyknął Rhys. Wstał i zwrócił się do Zeboim. — Żeby nie było nieporozumień, Wasza Wyso- kość. Albo pójdę do Twierdzy Burz i uratuję twego syna, albo zabijesz mnie... — Tak zrobię, mnichu — rzekła Zeboim, spokojna jak oko huraganu. — Nie myśl sobie, że nie. Otuliwszy się swymi ciemnymi łachmanami, usiadła na pryczy i utkwiła wzrok w ścianie naprzeciwko. Rhys nachylił się do niej i rzekł cicho: — Wasza Wysokość, moja śmierć byłaby szybsza i ła- twiejsza, gdybym poprosił cię, abyś zabiła mnie już teraz. Zeboim rzuciła mu spojrzenie swych zielonych jak morze oczu. — Może tak, a może nie. Tak czy inaczej, nie bierzesz pod uwagę twojego przyjaciela kendera ani tych potępionych mło- dych ludzi, zamordowanych jak twój brat, w imię Chemosha. Ani tysięcy żeglarzy na pokładzie statków uwięzionych po- środku płaskiego i nieruchomego morza. Ludzi, którzy bez wątpienia umrą... Gerard znów załomotał w drzwi. W zamku zazgrzytał klucz. Rhys się wyprostował. — Rozumiem, Wasza Wysokość — stwierdził ze spoko- jem osoby, która może albo zachować spokój, albo załamać się i rozpłakać. — Tak myślałam — wycedziła powoli Zeboim. — Daj mi znać o swojej decyzji. — Gdzie będziesz, pani? Leżąca na pryczy bogini otuliła się szatą, naciągnęła kaptur na głowę i odwróciła się twarzą do ściany. — Tutaj. Gdzie nikt mnie nie znajdzie. — Czas się skończył — oświadczył Gerard, wchodząc do celi. — Jak poszło? — spytał cicho. — Nieźle — odparł Rhys. Szeryf rzucił okiem na kłąb łachmanów na pryczy, a potem wyprowadził mnicha z celi. Zamknął drzwi za nim i razem po- szli korytarzem. Kiedy wyszli poza zasięg słuchu więźnia, Ge- rard stanął. — Co mam zrobić z tą wariatką? — spytał cicho. — Wy- puścić ją? Mnich nie odpowiedział. Prawdę mówiąc, nie słyszał pyta- nia. Myślał o tym, co musiał zrobić, i starał się znaleźć jakiś sposób, żeby tego dokonać i ujść z życiem. Gerard przeczesał palcami włosy. — Jakbym miał mało kłopotów, na jezioro Crystalmir rzu- cono jakieś złe zaklęcie... — Co mówiłeś? — wystraszył się Rhys. — Coś z jeziorem? — Nie czujesz? — Szeryf zmarszczył nos. — Śmierdzi niemiłosiernie. Ryby zdychają setkami. W nocy fale wyrzuciły je na brzeg. Gniją na słońcu. Nasi ludzie są uzależnieni od wo- dy w jeziorze, a teraz wszyscy boją się do niego zbliżyć. Mó- wią, że jest przeklęte. Nie dość, że mam na głowie tę wariatkę, teraz jeszcze to... — Szeryfie — przerwał mu Rhys. — Chciałbym cię pro- sić o przysługę. Zamierzam wyjechać na pewien czas i szu- kam kogoś, kto by się zajął Attą. Zechciałbyś się nią zaopie- kować? — Będzie dla mnie zaganiać kendery? — spytał Gerard i oczy mu rozbłysły. Rhys się uśmiechnął. — Nauczę cię komend. I jakoś postaram się ci zapłacić za opiekę nad nią i wyżywienie. — Jeśli będzie równie dobrze zaganiała kendery na moje polecenie jak na twoje, bez trudu zarobi na swoje utrzymanie. — Gerard wyciągnął do mnicha rękę. — Umowa stoi, bracie