... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Mimo znajomości w tej instytucji nigdy bym nie uzyskał tyle, ile dla mnie „wypracowała” irytująca skądinąd wścibskość milicji. Niestety, tego zysku nie mogłem w całej pełni wykorzystać. Na skutek braku jakiejś części nie starczyło czasu na dokładne sprawdzenie zbieżności kół oraz ręcznego hamulca. Pierwsze zmusiło nas we Włoszech do zmian opon co tysiąc kilometrów, a po przyjeździe do wyrzucenia całego kompletu. Drugie powodowało niekontrolowane, samoczynne zaciąganie się i zwalnianie hamulca, co rzadko wywoływało sytuacje humorystyczne, a częściej groźne. Wyjechaliśmy zgodnie z planem l lipca i właściwie aż do Monachium podróżowało nam się cudownie, mimo iż „żółtek” wyładowany campingowym sprzętem oraz miesięcznym zapasem konserw i innych wiktuałów dla czterech osób tak siedział na resorach, że rurą wydechową kreślił niemal linię na autostradzie. W Monachium musieliśmy u Jara-Łańcuckiego wysłuchać o jego ostatnich potyczkach z zachodnioniemiecką administracją. Jar, jak i wielu Polaków na Zachodzie, nie uznający PRL, a jednocześnie nie przyjmujący innego obywatelstwa, miał tak zwany „Travel Dokument” zwany też paszportem nansenowskim. Jego posiadacze, jako „obcokrajowcy bez ojczyzny”, podlegali opiece Wysokiego Komisarza ONZ. Taki dokument upoważniał jego właściciela do wędrowania po całym świecie, z wyjątkiem kraju pochodzenia. Bo albo jest się emigrantem politycznym, albo nie. Ale niemiecki urzędnik przedobrzył w swej gorliwości i wbił Jarowi do Travel Dokumentu rutynową pieczątkę Ausser „Polen”, czyli „prócz Polski” z tym, że nie wiadomo z jakiej przyczyny „Polen” było ujęte w dodatkowy cudzysłów. Jar, zgodnie ze swoją naturą, zrobił z tego skandal międzynarodowy, o którym pisała nie tylko prasa niemiecka, ale i polonijna całego świata, a włączył się w nią także Wysoki Komisarz ONZ. W efekcie wykreślono mu w ogóle z paszportu tę niefortunną pieczątkę, a on oczywiście zaraz pojechał do Polski. I to był chyba początek końca tego restrykcyjnego wpisu w setkach tysięcy emigracyjnych paszportów. Nasze przygody naprawdę zaczęły się dopiero w Szwajcarii. Ledwo dojechaliśmy do pierwszego campingu nad pięknym wysokogórskim jeziorem Walensee, upalna pogoda zamieniła się w tak gęstą śnieżycę, że nie mieliśmy odwagi wyjść z samochodu, aby rozbić namiot. Próba przeczekania nie powiodła się, wyjście w ubraniach groziło natychmiastowym ich przemoczeniem, więc obaj z Mietkiem radzi, nie radzi rozebraliśmy się do slipek, strzeliliśmy po setce wiśniówki i postawiliśmy w kilka minut ten cholerny namiot. Wtedy to nieopatrznie zaciągnęliśmy ręczny hamulec. Rano obudziliśmy się w zupełnie zimowej scenerii. Postanowiliśmy jak najszybciej zjechać niżej, bo tam przynajmniej nie będzie śniegu, a tylko deszcz. Nie przejechaliśmy jednak nawet dwudziestu kilometrów, gdy coś pyknęło i pióra wycieraczek znieruchomiały na szybie. W kwadrans później na zadeszczonej autostradzie coś znów szczęknęło i nasz „żółtek” z zablokowanymi hamulcami zaczął się kręcić jak bąk pomiędzy dziesiątkami pędzących samochodów. Wiedziałem już, że są to skutki zaciągnięcia poprzedniego dnia nad jeziorem hamulca ręcznego. Mimo iż jego odblokowanie trwało dość długo i spowodowało niemały korek na autostradzie, nikt nam nie nawymyślał, nie trąbił, słowem kultura absolutna. Wtedy po raz pierwszy zrozumieliśmy, co to znaczy wschodnioniemieckim wozem jechać na zachód. Nie można było dostać do „żółtka” nie tylko niczego oryginalnego, ale nawet z grubsza pasującego. A każdy mechanik, gdy tylko ujrzał sympatyczny pysk naszego dwutaktu, mówił nie bez pogardy: „My umiemy reperować tylko samochody. Pojazdów nie”. Przez cztery tysiące kilometrów byliśmy więc pozbawieni wycieraczek. Na szczęście tego wieczora deszcz przestał padać i trwało to miesiąc. Z tego pobytu, w czasie którego przejechaliśmy w zasadzie cały klasyczny turystyczny szlak włoski bez nerwów i zbędnego pośpiechu, zostały mi w pamięci cztery zdarzenia. Na Rzym przeznaczyliśmy cały tydzień. Naszą bazą stał się camping na Monte Antenne. Olbrzym. W tych czasach na różne placówki dyplomatyczne wyjechało już kilku moich kolegów ze studiów na ANP i „przebranżowionych” literatów. Właśnie we Włoszech radcą kulturalnym był Gienek Kabatc, z którym łączył mnie akademik na Uniwersyteckiej, stypendium w Banku Handlowym, narciarstwo i wreszcie pisarstwo. : Pewnego popołudnia Krysia i Gienek zaprosili nas na pożegnanie Rzymu na wino, lecz jak zapowiedzieli nie do którejś z eleganckich kawiarni, a gdzieś w plenerze. Pojechaliśmy do Frascati, małego podrzymskiego miasteczka, sławnego ze wspaniałego białego, wytrawnego wina. Lokal był dość siermiężny, głęboka piwnica o łukowatym sklepieniu, pobielonych zaledwie, ceglanych ścianach, ustrojonych girlandami czosnku, cebuli i papryki, gdzie za miejsca biesiadne służyły gołe stoły na krzyżakach oraz proste zydle. Mietek został z paniami przy pierwszym, pięciolitrowym dzbanie, a ja z Gienkiem wyszliśmy na rynek po zakąskę. Stały tu stragany, na których leżała owa zakąska, bardzo jednorodna. Nazywała się porchetto, czyli prosiaczek. Był to sporej wielkości, całkiem dorodny wieprz, wytrybowany i wypatroszony, nafaszerowany całymi wiechciami przeróżnych ziół, zaszyty, uwędzony i ugotowany. Zapach przyprawiał o zawrót głowy. Takiego wieprza sprzedawano na „plasterki” o średnicy prawie pół metrowej i grubości zależnie od życzenia przeważnie jednak centymetrowej. Trzy takie plastry, po jednym na małżeństwo, rzucone w białym papierze na goły stół, okazały się wraz z chrupiącą bułką-rwanką zakąską nie do przejedzenia. Palcami skubaliśmy z tego plastra a to kawałek wątróbki lub nerki, a to wędzoną słoninkę, słowem niebo w gębie