... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Podobny do tego, w którym go matka, uboga zagrodnica [sic! - Z.M.], uczyła niegdyś pacierza [nie wiedziałem dotąd, żejęzyk polski do niemieckiego, rodzimego języka matki Klemensa, jest tak podobny; i że w istocie ten niemiecki identyczny jest z czeskim - Z.M.], przypomniał mu lata dziecinne. U nich na Morawach ich język ojczysty (o którym nawet nie wiedzieli, że jest czeski) stanowił tylko mowę chłopstwa i służących. A tu słyszy [no, proszę! - Z.M.], jak najwięksi państwo mówią prawie tym samym językiem, i widzi, że w tym języku drukuje się mnóstwo książek, że po polsku spisuje się prawa i ustawy, po polsku rozmawia duchowieństwo z biskupa- mi, tylko w polskim języku porozumiewają się wszyscy urzędnicy i najwyżsi dostojnicy itp. To wszystko wprowadziło go w zdumienie, bo na Morawach od dawna służył do tego tylko niemiecki język. Na- wet król i cały dwór królewski, sami Polacy [sic! - Z.M.] i używają polskiego języka [ładne to i byłoby prawdziwe, gdyby równie często nie mówiono tam po francusku - Z.M.]. Zachwycił się tym, zawsty- dził swego zniemczenia i pokochał tę polskość [fakty! fakty! - Z.M.]. Wyuczył się polskiego języka literackiego tak dokładnie, iż go nie można było odróżnić od rodowitego Polaka, i co więcej, przylgnął całym sercem do narodu polskiego [fakty! fakty! - Z.M.]. Tym bar- dziej bolał nad wadami Warszawy, która rzeczywiście brodziła wów- czas w rozpuście i z tym większym zapałem jął się misji wewnę- trznych. Otrzymawszy od władzy kościelnej kościół świętego Beno- na, pracował tam z towarzyszami zakonnymi od rana do nocy w konfesjonale i na ambonie. Kościół nie mógł pomieścić napływu wiernych. Codziennie bywało po pięć kazań, szereg mszy świętych, codzienna uroczysta suma i codziennie nieszpory. Ilość komuni- kujących doszła w jednym roku do bajecznej liczby stu tysięcy. Z moralnością Warszawy było doprawdy nie tak źle, skoro się jesz- cze dawała nawracać! Można powiedzieć, że zepsucie szerzyło się z mody, ale nie z przekonania. Zresztą w wielkich miastach bywa z reguły gorzej; ale stolica to jeszcze nie cały kraj. Prowincja pozosta- ła głęboko religijna, a wszędzie znać było wielki postęp oświaty [co ma piernik do wiatraka? - Z.M.] w porównaniu z ciemnotą czasów saskich" (tamże, s. 195). A co z ekspulsją tego tak urodziwie spolszczonego Niemca i z patriotyzmem wiernego poddanego Wiednia? A to właśnie: "Zwierzchnikiem tego polskiego państewka [Księstwa Warszawskiego - Z.M.] był Napoleon i z jego zdaniem musiano się liczyć, bo sam byt księstwa związany był z pomyślnością oręża cesarza Francuzów. Gdy wyraził jakieś życzenie co do Warsza- wy, nie można było tego nie uważać za rozkaz, który musi być spełniony jak najskwapliwiej. Zbiegiem okoliczności skrupić się to miało na św. Klemensie Hofbauerze i jego "benonitach". [...] Sam św. Klemens nie przebywał tam w tych latach bezustannie. Podczas gdy w Warszawie pracowali "benonici", on sam kilka razy wybrał się w dalekie podróże do Pragi, do Wiednia, do Bawarii, do Saksonii, Szwajcarii; a to w tym celu, żeby fundować tam wszędzie i rozsze- rzać zakon redemptorystów [furda tam wojna, furda tam podróże we wrogie, habsburskie kraje! - Z.M.]. Ale w owym czasie rządy państw europejskich pozostawały pod wpływem masonów i nigdzie nie było życzliwości dla zakonów [...]. Wydostano tedy od Napoleo- na dekret odręczny, kasujący klasztor benonitów [dekret wydał ksią- żę warszawski i król saski, Fryderyk August - Z.M.]. W r. 1808 uwię- ziono ich wszystkich i wywieziono do twierdzy Kostrzynia nad Od- rą, po czym kazano każdemu z nich wracać do miejsca pochodzenia. Święty Klemens udał się wszakże dalej, do Wiednia. Osiadłszy tam, jako kapelan urszulanek, miał istny ogrom pracy i stał się misjona- rzem najwyższej inteligencji. Zamienił życie ziemskie na wieczyste w r. 1820. W sam raz tego samego dnia (15 marca 1820) cesarz au- striacki Franciszek I podpisał dekret [rozporządzenie pojawiło się wprawdzie dopiero pięć tygodni później, ale czego nie pisze się dla efektu - Z.M.], zezwalający na założenie klasztoru redemptorystów w Wiedniu. Ojciec św. papież Pius X kanonizował apostoła Warsza- wy [jednak tylko jako "apostoła Wiednia", którym został zresztą Kle- mens Maria oficjalnie, także z woli i nominacji św. Piusa, dopiero w 1914 roku - Z.M.] w r. 1909". Sługa wierny i roztropny Zmarłego Klemensa Marię Hofbauera przyodziano do trum- ny w strój zakonny, na którym wyhaftowano wizerunek Matki Bos- kiej oraz Arma Christi, narzędzia Męki Pańskiej. Ciało wystawiono w jego własnym mieszkaniu, gdzie tłum wiernych oraz ciekawych - ówczesnym magicznym zwyczajem - szabrował drobne przedmio- ty i strzępy jego ubrań i dotykał nabożnie zwłok różnymi rzeczami, aby przetrwała w nich porządna katolicka mana. Publiczny pogrzeb odbył się z wielkim "spontanicznym" prze- pychem w wiedeńskiej katedrze św. Stefana: były rzesze, były tysiące świec, była arcykosztowna trumna, Wielka Brama zaś katedry, przeznaczona jedynie dla wybranych, została otwarta dla wprowa- dzenia i wyprowadzenia zwłok. Właściwy pochówek odbył się jednak 17 marca 1820 roku, z udziałem małej grupki przyjaciół, na podmiejskim cmentarzu wie- deńskim Maria-Enzersdorf. Grobową płytę opatrzono znakiem krzyża oraz napisem Fidelis servus et prudens, "Sługa wierny i roz- tropny". Za swą służbę otrzymał Hofbauer - oczywiście, za ziemskim staraniem - stosowną nagrodę w niebie. Już bowiem tuż po śmierci zaczęto mówić w wysokich kręgach kościelnych i dworskich o po- trzebie jego beatyfikacji. Wiedeński lud i wiedeńskie mieszczań- stwo raczej miało wobec tego projektu dystans (żeby nie powiedzieć dosadniej): w rewolucji 1848 roku skasowano bowiem natychmiast zakon i zniszczono klasztor Passauerhof. Restytucja zakonu i od- zyskanie jego dóbr nastąpiły dopiero w 1859 roku (więc po podpi- saniu w 1855 roku między Stolicą Apostolską a Austrią konkordatu, likwidującego ustawodawstwo józefińskie)