... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- Chciałbym - odpowiedział. - Jeżeli to pani nie popsuje planów. - Oczywiście, że nie - zaręczyła. - Niech pan robi wszystko, na co ma pan ochotę. Myślę, że po południu moglibyśmy wybrać się do klubu, chyba że pan woli coś innego. - Chętnie bym popływał znowu - rzekł Dwight. - Ale pod wieczór będę musiał już wracać na okręt... po kolacji najpóźniej. - Nie może pan zostać do jutra? Wiedział, jak bardzo ona się przejmuje tą odrą. - Nie. Muszę tam być dzisiaj. Zaraz też po śniadaniu dla jej spokoju wyszedł na papierosa do ogrodu. Ustawił sobie leżak tak, żeby widzieć zatokę, i tam zastała go Moira, gdy już pomogła Mary pozmywać naczynia. Usiadła przy nim. - Naprawdę pójdziesz do kościoła? - zapytała. - Tak jest. - Mogę pójść z tobą? Odwrócił głowę i spojrzał na nią zdumiony. - No oczywiście. Chodzisz co niedziela? Uśmiechnęła się. - Nawet w największe święta nie chodzę - przyznała. - Ale może byłoby lepiej, żebym chodziła. Może nie piłabym tyle. Rozważał to przez chwilę. - Możliwe - rzekł z powątpiewaniem. - Chociaż nie wiem, co ma jedno z drugim wspólnego. - Tylko czy na pewno nie wolisz pójść sam? - No, nie - powiedział. - Zawsze mi bardzo miło w twoim towarzystwie. Po ich odejściu Peter Holmes wyciągnął gumowy wąż żeby podlać ogród, zanim słońce zacznie mocniej przypiekać. Wkrótce potem z domu wyszła jego żona. - A gdzie Moira? - Rozejrzała się po ogrodzie. - Poszła do kościoła. Z kapitanem. - Moira? Do kościoła? Znad węża uśmiechnął się do niej od ucha do ucha. - Możesz wierzyć albo nie, ale naprawdę poszła na nabożeństwo. Dosyć długo Mary milczała. - Mam nadzieję - rzekła w końcu - że to się na złe nie obróci. - Dlaczego miałoby się obrócić na złe? - zapytał Peter. - On to bardzo porządny facet, a ona wcale nie jest taka zepsuta, kiedy się ją zna bliżej. Nawet mogliby się pobrać. Potrząsnęła głową. - W tym jest coś dziwnego. Mam nadzieję, że to się na złe nie obróci - powtórzyła. - Jakby się obróciło, nie nasze zmartwienie - zauważył. - Ostatnio wiele rzeczy wygląda trochę niesamowicie. Przytaknęła i gdy skierował strumień wody z węża na trawnik, zaczęła spacerować, to tu, to tam się zatrzymując. Po jakimś czasie powiedziała: - Tak sobie myślę, Peter. Czy moglibyśmy wyciąć te dwa drzewa, jak sądzisz? Podszedł do niej i popatrzył na drzewa. - Musiałbym zapytać właściciela - powiedział. - Dlaczego ich tu nie chcesz? - Brak nam miejsca na uprawianie warzyw - wyjaśniła. - A warzywa w sklepach takie drogie. Gdybyśmy wycięli te drzewa i wyrównali gałęzie akacji, moglibyśmy mieć warzywniak stąd aż dotąd - pokazała rękami. - Na pewno byśmy zaoszczędzili prawie funta tygodniowo, uprawiając wszystko sami dla siebie. I jaka to przyjemność w dodatku! Obejrzał drzewa z bliska. - Potrafiłbym je ściąć, owszem. I byłoby sporo opału. Na razie to drewno zielone, oczywiście za świeże, żeby nim palić tej zimy. Trzeba by je ułożyć w stertę i zostawić na przyszły rok. Jedyna trudność to wykopanie pniaków. Ciężka robota z tym, wiesz. - Dwa pniaki zaledwie. I ja mogłabym pomóc - zgłosiła swą gotowość Mary - podkopywać po troszeczku, kiedy ciebie nie będzie. Gdyby się dało je usunąć i przekopać tę ziemię przed końcem zimy, mogłabym już posiać coś na wiosnę i mielibyśmy jarzyny przez całe lato. - Rozważała to sobie. - Groszek i fasolę - zadecydowała. - I dynie. Zrobiłabym zapas dżemu z dyń. - Dobra myśl - pochwalił. Obrzucił drzewa wzrokiem od góry do dołu. - Nie są zbyt duże - stwierdził. - I dla tej sosenki byłoby lepiej, gdyby się je ścięło. - Jeszcze jedno chciałabym zrobić - Mary nabrała rozmachu. - Zasadzić tu kwitnący gumowiec... o tutaj. To by latem wyglądało prześlicznie. - Gumowce potrzebują około pięciu lat na to, żeby zakwitnąć. - Nie szkodzi. Gumowiec w tym miejscu na tle niebieskiego morza to będzie istne cudo. I widzielibyśmy go z okna sypialni. Wyobraził sobie wspaniałość wielkiego drzewa całego w szkarłatnych kwiatach na tle szafirowych roziskrzonych fal zatoki. - Z pewnością byłoby wręcz fantastyczne w rozkwicie - doszedł do wniosku. - Więc gdzie byś je zasadziła? Tutaj? - Odrobinkę dalej, o tu - pokazała. - I później, kiedy już się rozrośnie, można by usunąć ten ostrokrzew i postawić ławkę tu w cieniu. - Zawahała się. - Byłam raz po twoim wyjeździe u Wilsona - oznajmiła. - Są w tej jego szkółce śliczne malutkie gumowce kwitnące, tylko po dziesięć szylingów sześć pensów sztuka. Więc może kupić od niego jeden i zasadzić na jesieni? - One są dosyć delikatne - powiedział. - Moim zdaniem, należałoby zasadzić dwa blisko siebie, żeby jeden został, gdyby drugi się nie przyjął. A gdyby przyjęły się oba, któryś z nich po paru latach wykopać. - Rzecz w tym, że później żadnego nigdy się nie wykopuje - zwróciła uwagę. Radośnie snuli dalej swe ogrodnicze plany na następne dziesięciolecie i poranek minął im bardzo szybko. Gdy Moira i Dwight przyszli z kościoła, oni jeszcze o tym rozprawiali. Zaprosili gości na konsultację w sprawie warzywnika. Wkrótce potem, zostawiając ich w ogrodzie, weszli do domu: Peter, żeby przyrządzić trunki, Mary, żeby się zająć obiadem. Moira spojrzała na Amerykanina. - Ktoś zwariował - szepnęła. - Czy ja, czy oni? - Dlaczego tak mówisz? - Przecież za sześć miesięcy ich tutaj nie będzie. Mnie nie będzie. Ciebie nie będzie. Niepotrzebne im warzywa na przyszły rok. Dwight stał w milczeniu wpatrzony w błękit morza, w krętą linię brzegu. - No więc co? - zapytał po długiej chwili. - Może oni w to nie wierzą. Albo może myślą, że będą mogli wszystko zabrać ze sobą tam gdzieś, dokąd odejdą, nie wiem. W każdym razie lubią projektować ogrody. Więc nie mów, że zwariowali, nie psuj im tego. - Nie mam zamiaru. - Z kolei ona stała w milczeniu przez chwilę. - Nikt z nas naprawdę nie wierzy, że to się kiedykolwiek stanie... za naszych czasów, z nami - rzekła w końcu. - Pod tym względem zwariowaliśmy wszyscy w taki czy inny sposób. - Tu przyznaję ci rację - powiedział z naciskiem. Peter przyniósł napełnione szklaneczki, co położyło kres tej rozmowie, a później był obiad. Po obiedzie Mary zabrała się z Moira do zmywania, a obaj roznosiciele zarazków odry przeszli na jej życzenie do ogrodu. Gdy już siedzieli na leżakach i popijali kawę, Peter zapytał swego dowódcę: - Słyszał pan coś o naszym następnym rejsie, panie kapitanie? Amerykanin przymrużył oko. - Ja nic. A pan? - Właściwie też nic. O czymś jednak była mowa na tej konferencji z naukowcami, więc zacząłem się zastanawiać, co w trawie piszczy