... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
— Chciałabym przyjąć damę do towarzystwa. Mam teraz trudności z pisaniem... No i pani Fairley tak niedobrze czyta. Chętnie bym udzieliła schronienia takiej osobie. — Bardzo dobrze. Jeżeli pani sobie życzy, popytam tu i ówdzie. Panią Poulteney ogarnął lęk, że tak pochopnie rzuca się na łono prawdziwego chrystianizmu. 25 ' — Moralność tej osoby musi być bez zarzutu. Trzeba mieć wzgląd na moją służbę. — Ależ, droga pani, oczywiście, oczywiście. Proboszcz wstał. — Najlepiej też, żeby nie miała krewnych. Krewni oficjalis- tów potrafią być bardzo dokuczliwi. — Może pani być spokojna, że nie polecę jej nikogo nie- odpowiedniego . Proboszcz uścisnął dłoń pani Poulteney i ruszył ku drzwiom. — I bardzo proszę, żeby to nie była osoba zbyt młoda. Proboszcz ukłonił się i wyszedł, ale w pół drogi na parter przystanął. Coś mu się przypomniało. Zastanawiał się chwilę. Jakieś uczucie, może odrobinę pokrewne złośliwości, produkt tylu godzin obłudy, a przynajmniej niezupełnej szczerości przy okrytym bombazyną boku pani Poulteney — w każdym razie jakiś odruch kazał mu zawrócić do jej salonu. Stanął w drzwiach. — Przyszła mi do głowy kandydatka. Nazywa się Sara Woodruff. 5 O, czyż przedstawiać się opłaci Rzecz oczywistą? Gdyby widzieć Śmierć tylko wszędy — Miłość nigdzie By nie istniała lub w postaci Najprostszej tylko: gnuśnych związków Albo w Satyra wręcz wcielona Gniotłaby zioła, miażdżąc grona, Biegła beztrosko ścieżką grząską. Alfred Tennyson, In Memoriam (1850) Młode towarzystwo miało szaloną ochotę jechać do Lyme. Jane Austen, Perswazje Ernestyna miała idealną twarz na swoje czasy — owal- ną, o małym podbródku, delikatną jak fiołek. Można ją jeszcze zobaczyć na rysunkach wielkich ilustratorów epo- ki — Phiza, Johna Leecha. Szare oczy i bladość cery do- dawały tylko uroku subtelnej całości. Przy pierwszej zna- jomości potrafiła ślicznie spuszczać oczy, jakby miała zemdleć, gdyby któryś z dżentelmenów do niej się zwrócił. Ale w ką- cikach powiek, podobnie jak w podniesionych kącikach ust, czaiło się coś — aby rozszerzyć poprzednie porównanie, coś równie nikłego jak zapach lutowych fiołków — co w sposób led- wie dostrzegalny, lecz nieomylny przeczyło pozornej uległo- ści wobec Mężczyzny, Wielkiego Boga. W jakiejś ortodoksyj- nej Wiktorii owo leciutkie napomknienie o Becky Sharp * obudziłoby nieufność, ale dla takiego mężczyzny jak Karol miało nieodparty urok. Ernestyna stanowiła na pozór dokład- ną replikę sztywnych, grzecznych dziewczątek, Georgin, Wik- torii, Albertyn, Matyld, których ściśle strzeżone tuziny sia- Becky Sharp — bohaterka powieści W. M. Thackeraya pt. ~govńsko próżności. 27 dywały na każdym balu, a przecież była niezupełnie taka sama. Kiedy Karol opuścił dom ciotki Tranter przy Broad Street, aby przejść około stu kroków do swego hotelu, tam z powagą — czyż wszyscy zaręczeni mężczyźni nie są największymi głup- cami w świecie? — udać się na piętro do swoich pokoi i oglądać w lustrze swoją interesującą, męską twarz, Ernestyna prze- prosiła ciocię i poszła do swego pokoju. Chciała po raz ostatni jeszcze zza koronkowych firanek rzucić okiem na oddalającą się sylwetkę narzeczonego, chciała też znaleźć się w jedy- nym w domu ciotki pokoju, który był dla niej jako tako do zniesienia. Z należytym podziwem odnotowała piękny chód Karola, gest, jakim uchylił cylindra przed pokojówką, wysłaną właśnie przez ciotkę Tranter po zakupy, jednocześnie złoszcząc się na niego za ten ukłon, dziewczyna bowiem miała zuchwałe oczka chłopki z Dorsetshire i wyzywająco rumianą cerę, a Karolowi nie wolno było już nigdy w życiu spojrzeć na kobietę poniżej sześćdziesiątki — którą to granicę ciotka Tranter na szczęście przekroczyła już o cały rok — po czym odwróciła się plecami do okna i ogarnęła spojrzeniem swój pokój. Urządzony był dla niej i według jej gustu, czyli ściśle w stylu francuskim, równie podówczas ciężkim jak angielski, trochę bardziej jednak fan- tazyjnym i mającym więcej złoceń. Reszta domu ciotki Tranter utrzymana była nieubłaganie, całkowicie i bezapelacyjnie w stylu sprzed ćwierć wieku, innymi słowy, stanowiła mu- zeum przedmiotów stworzonych w pierwszym-okresie od- trącania wszystkiego, co dekadenckie, lekkie i pełne wdzię- ku, a z czym mogłoby się kojarzyć wspomnienie okropnych obyczajów znienawidzonego księcia Walii, późniejszego Jerze- go IV *. Ciotki Tranter niepodobna było nie lubić; sama myśl, że ta niewinna twarz, ten niewinny uśmiech i mowa — zwłaszcza mowa — mogłaby budzić w kimś gniew, była wręcz absurdem. Ciotkę Tranter cechował głęboki optymizm szczęśliwych sta- rych panien; samotność albo prowadzi do zgorzknienia, albo uczy samodzielności