... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Ostry płyn sparzył mi gardło, a od mocnego zapachu aż zakręciło w nosie. Zwiesiłem głowę i gwałtownie wpiłem się wargami w rozmiękły kwaszony ogórek. Zaraz zrobiło mi się znacznie weselej. Fiedia wyjął ze skórzanego futerału harmonię i tak jakoś zagrał, że od razu zrobiło się nam błogo na duszy. Następnie piliśmy za zdrowie czerwonych żołnierzy, walczących z białymi, za naszych wiernych druhów — za nasze wierne konie, które niosą nas w śmiertelny bój, za nasze szable, żeby się nie stępiły, żeby nie chybiały i bez litości siekły kontrrewolucyjne łby, i za wiele, wiele rzeczy piliśmy jeszcze tego wieczoru. Najwięcej z nas wszystkich pił Fiodor, a przecież był najmniej pijany. Czarne kosmyki włosów przylepiły mu się 286 do spotniałego czoła.. Z zaciekłością rozciągał miechy harmonii i śpiewał miękkim tenorem: „Za Donem, za rzeką, czerwoni hulają..." Wtórowaliśmy niezgranym chórem, ale z zapałem: „Ej, ej, hulaj, czerwoni hulają..." I znów Fiedia upajał się swoim głosem, kiwając głową i mrużąc zamglone oczy: „Ostry nóż to nasz towarzysz... I szabla złodziejka..." Zuchowato, z junacką chełpliwością powtarzaliśmy za nim: „I szabla — zło-dziej-ka..." Potem wszyscy razem, chórem: „Życie nasze tyle warte, Co marna ko-piej-ka-a-a". Fiedia na końcu wziął taką wysoką nutę, że zagłuszył nasze głosy i własną harmonię. Spuścił głowę, zadumał się nad czymś, po chwili gwałtownie potrząsnął czupryną, jakby go pszczoła ugryzła w szyję. Huknął pięścią w stół i znów nalał sobie gorzałki. Odjechaliśmy późnym wieczorem. Długo nie mogłem trafić nogą do strzemienia, a gdy wdrapałem się na konia, zdawało mi się, że siedzę nie na siodle, lecz na huśtawce. W głowie mi się kręciło. Mżył drobny deszcz, konie nie chciały nas słuchać, szeregi pomieszały się, tylne wjeżdżały na przednie. Długo kiwałem się w siodle, w końcu przypadłem do grzywy końskiej jak martwy. Rano bolała mnie głowa. Wyszedłem na dwór. Czułem obrzydzenie na myśl o tym wszystkim, co się wczoraj działo. Stwierdziłem, że koń mój nie ma w torbie owsa: w drodze powrotnej rozsypałem wszystko po pijanemu w błoto. Za to ogier Fiedki miał żłób pełen po brzegi. Wziąłem wiaderko i odsypałem owsa swojemu koniowi. W sieni spot- 287 kałem dwóch zwiadowców. Obaj byli jacyś źli, oczy mieli osowiale i mętne. „To i ja tak wyglądam?" — przeraziłem się. Poszedłem się umyć. Myłem się długo. Potem wyszedłem na ulicę. W nocy wziął mróz. Na stwardniałą glinę rozjeżdżonej drogi padały płatki pierwszego śniegu. Po paru chwilach dopędził mnie Fiedia Syrcow. Wpadł na mnie z wrzaskiem: — To ty, szelmo, z mojego koryta swemu koniowi odsy-pałeś? Za taką sprawkę spiorę cię po pysku! — Nie zostanę ci dłużny — odciąłem się. — Cóż to, twój koń ma pęknąć z przejedzenia? A dlaczego wziąłeś o jedną ćwiartkę za dużo przy fasunku? — To nie twoja rzecz! — krzyknął Fiedia i klnąc, i pryskając śliną skoczył ku mnie z podniesioną nahajką. — Schowaj nahajkę! — wrzasnąłem z wściekłością, znalem bowiem jego głupie wybryki. — Słowo daję, jak mnie tkniesz, to cię szablą spłazuję po łbie! — Toś ty taki! Fiedia wściekł się do reszty i nie wiem, czym by się awantura skończyła, gdyby nie Szebałow, który wyszedł właśnie zza rogu. Fiedia nie lubił Szebałowa i trochę go się bał. Toteż ze złością smagnął nahajką pieska, który się właśnie napatoczył, pogrozi! mi pięścią i odszedł. — Chodź no tu — powiedział do mnie Szebałow. Podszedłem do niego. — Wy z Fiedia to albo całujecie się, albo do oczu sobie skaczecie. Chodźmy do mnie do chałupy. Szebałow zamknął za sobą drzwi, usiadł ł zapytał: — Byłeś z Fiedia w Wysiołkach? — Byłem — odpowiedziałem zmieszany. 288 — Nie kłam! Nikt z was tam nie był. Gdzieście się tyle czasu wałęsali? — W Wysiołkach — upierałem się przy swoim. Chociaż zły byłem na Fiedkę, ale nie chciałem go wsypać. — No, dobrze — rzekł Szebałow po chwili namysłu i westchnął. — To dobrze, żeście byli w Wysiołkach, bo ja już wątpiłem. Nie chciałem pytać Fiedki, przecież wiem, że skłamie. Cóż dla niego skłamać? Jego chłopcy też się dobrali jak w korcu maku. Telefonowano do mnie z drugiego pułku. Urągają. „Posłaliśmy — powiadają — telefonistów do Wysiołek, uwierzyliśmy wam, a w Wysiołkach spotkano ich salwą. Odpowiadam: „Widocznie biali przyszli później", a jednocześnie myślę sobie: „Diabli ich tam wiedzą, czy Fiedia naprawdę był w Wysiołkach. Wrócił późno i nawet zdawało mi się, że zalatywało od niego wódką". Szebałow zamilkł, podszedł do okna, oparł czoło o mokrą szybę i stał w milczeniu kilka minut. — Kłopot mam z tymi zwiadowcami — podjął odwróciwszy się do mnie. — Nie ma co mówić, dzielni to oni są, ale polegać na nich nie można. Sam Fiedia nie uznaje żadnej dyscypliny. Przepędziłbym go, ale nie mam go kim zastąpić. Spojrzał na mnie przyjaźnie. Jego jasne, zazwyczaj ściągnięte brwi wygładziły się. Od jego szarych oczu, które mrużył dla nadania sobie powagi, jak od kamienia rzuconego w wodę rozchodził się po sieci zmarszczek zakłopotany uśmiech. Uśmiech dość nieoczekiwany na tej twarzy. — Nie masz pojęcia, jak trudno dowodzić wojskiem! To nie to, co buty szyć. Siedzę po całych nocach... uczę się czytać z mapy. Czasem aż mi się ćmi w oczach. Nie mam wykształcenia ani ogólnego, ani wojskowego, a z białymi trudna sprawa