... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
– Będę miał z głowy długi spacer. Ale w lesie lepiej go nie spuszczaj. Jest głupi jak but, a do tego samobieżny, więc może się zgubić. Pies wcale nie był taki głupi, bo natychmiast zorientował się, że kwestia spaceru została rozstrzygnięta na jego korzyść. Dał temu wyraz radosnym poszczekiwaniem. Po drodze Stefan wpadł do domu zmienić buty. W oczach matki, gdy zobaczyła go z psem na smyczy, pojawiły się dziwne błyski, ale uspokoiła się, kiedy wyjaśnił, że pies ma już wła-ściciela. Poszli szosą olsztyńską, bo nad jeziorem było pełno błota. Dolar dreptał posłusznie przy nodze Stefana, od czasu do czasu spoglądając na niego z wdzięcznością. Człowiek, który chodzi z psem na spacer, zasługuje na pewne względy. Minęli przejazd kolejowy i skręcili w leśną drogę. Pies sunął teraz z pyskiem przy ziemi, pochłonięty węszeniem jak zajmującą lekturą. Rozmiękła ziemia podgrzana pierwszymi promieniami słońca wydzielała silny za-pach. Woń zbutwiałych liści mieszała się z żywiczną świeżością, jakby jednego dnia spotkały się dwie pory roku. Dolar opóźniał tempo marszu studiując zapamiętale ciekawsze tropy, wy-ciągał się wówczas jak struna naprężając smycz i niemal przyklejał się nosem do ziemi. Nie-kiedy drżał lekko z emocji, gdy udało mu się zwietrzyć ślady racic dzika lub jelenia. Drob-niejszą zwierzynę wystawiał unosząc lewą łapę. Po dwóch godzinach dotarli do głazu, który służył jako drogowskaz. Stefan wyjął kanapkę z mielonym kotletem i podzielił się nią z jamnikiem. Na świeżym powietrzu szybko poczuli ssący głód. Dolar po zjedzeniu swojej porcji spoglądał na chłopca w napięciu i oblizywał się dając do zrozumienia, że kawałek kotleta traktuje jako przekąskę. Stefan wypomniał mu, że podzielił się z nim obiadem, ale Dolar tym razem udawał, że nie rozumie. Dał za wygraną dopiero po obwąchaniu pustego chlebaka. Wracali duktem, który prowadził przez las równolegle do szosy. Dolar dreptał na swoich krótkich łapkach nie wykazując zupełnie zmęczenia, jakby chciał udowodnić, że pies męczy się tylko w domu. Gdy mijali młodnik, zarył nagle czterema łapami i żadną miarą nie dawał się odciągnąć. Poszczekiwał nerwowo zwracając pysk w stronę zarośli, warczał i skomlał na przemian. W zaroślach coś się poruszyło i nastrój podniecenia udzielił się chłopakowi. Zdecydował się zostawić psa przy drodze. Przywiązał smycz do gałęzi mimo protestów Dolara i ostrożnie zaczął przedzierać się przez gęstwinę malin, która oddzielała młodnik od drogi. Nagle stanął jak wryty. U jego stóp siedział duży jastrząb. Niewielka polanka pokryta była piórami i pierzem. Ptak uniósł jedno skrzydło szykując się do lotu, ale drugie ścieliło się bez-radnie po ziemi, wojowniczo rozchylił mocny, zakrzywiony dziób. Stefan stał w bezruchu. Ochłonął już z pierwszego wrażenia. Chłodno oceniał sytuację. Jastrzębie spotykał tu ostatnio rzadko, przez długi czas tępiono je bezlitośnie i ten pospolity drapieżnik przestał się wreszcie pojawiać. Zdarzały się myszołowy, kanie, błotniaki, powróciły na Mazury kruki, ale gołębia-rza w niskim, charakterystycznym dla niego koszącym locie widział ostatnio parę lat temu. Na pierwszy rzut oka widać było, że ptak był niezdolny do lotu. Jego rozpiętość skrzydeł wynosiła sporo ponad metr, była to więc zapewne samica. Tylko niewielka część piór zaście-lających polankę należała do niej, ale zdobycz zniknęła. Stefan domyślił się, że stoczyła wal-kę z jakimś drapieżnikiem, najprawdopodobniej ze zdziczałym wiejskim kundlem, który za-skoczył ją przy śniadaniu. Od czasu do czasu ptak podpierał się zdrowym skrzydłem, praw- dopodobnie miał więc uszkodzoną także i łapę. Stefan pomyślał ze smutkiem, że przyroda podpisała na tego pięknego ptaka wyrok śmierci. Przynieść ją do domu i kurować? To niepo-dobieństwo. Wyobraził sobie reakcję matki. Hodował już kawkę, miał oswojoną srokę, którą wydostał z kocich pazurów, ale na drapieżnika w domu się nie zgodzą. A jednak coś go za-trzymało w miejscu, nie mógł tak po prostu odejść. Coś trzeba było zrobić. Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł: poza piwnicą był przecież w domu obszerny strych, na który mało kto zaglądał. Matka wieszała tam czasem pranie, ale przeważnie wyręczała się w tym celu Stefanem. – Spokojnie, mała. Jak dobrze pójdzie, to jeszcze polatasz. W żółtych ślepiach tliło się przerażenie. Podchodził do niej ostrożnie spoglądając z re-spektem na ostry zakrzywiony dziób. Ptak cofnął się i przygotował do odparcia ataku. Chło-pak włożył rękę do chlebaka i wysunął ją do przodu, przewidując, że rękawiczka może sta-nowić zbyt słabą osłonę. Jastrzębica prawie równocześnie uderzyła skrzydłem i dziobem. Ste-fan błyskawicznym ruchem wolnej ręki przycisnął ją do ziemi. Przez chwilę miotała się bez-radnie uderzając dziobem na oślep. Okraczył ptaka ostrożnie. Chore skrzydło udało mu się złożyć prawie bez trudu, widocznie ból zmusił ją do jego cofnięcia, ale drugie, zdrowe ude-rzało w bezsilnej furii. Przytrzymując jastrzębicę kolanami sięgnął po chusteczkę i zawiązał ją na oczach ptaka, tak jak robią to sokolnicy. Po paru sekundach jastrzębica uspokoiła się na tyle, że Stefanowi udało się złożyć także zdrowe skrzydło. Kiedy wstał z ziemi trzymając jastrzębicę pod pachą, pot zalewał mu oczy. Miał jeszcze przed sobą dwie godziny marszu. Zapomniał zupełnie o Dolarze i byłby go zostawił przywiązanego do drzewa, gdyby zrozpa-czony pies nie narobił rabanu. Szarpany przez psa i jastrzębia spiesznym krokiem ruszył w powrotną drogę. Zrezygnował jednak z marszu przez las i skręcił do szosy. Pod palcami czuł szybkie uderzenia ptasiego serca. Dolar, początkowo nastawiony wojowniczo, zjeżony i rozszczekany, pogodził się w końcu z towarzystwem drapieżnika. Tylko od czasu do czasu spoglądał na niego niepewnie. Mijały go samochody. Dwa z nich zwolniły, widział zaciekawione twarze. Okazały ogon jastrzębicy, wystający spod pachy, budził powszechne zainteresowanie. Zastanawiał się go-rączkowo, jak przemycić ptaka na strych w sposób niezauważony. W pewnej chwili usłyszał za plecami charakterystyczny warkot silnika. Stara, dwudziestoletnia simca dyrektora Soli-wody wyprzedziła go, ale przed zakrętem zjechała na pobocze. Dyrektor Soliwoda był starym znajomym ojca, jeszcze z czasów szkolnych. Wysiadł z samochodu i kręcił głową z niedowierzaniem. – Wracasz z polowania? Mogę cię podrzucić do Szczytna. – Bardzo dziękuję... Tylko że pies ma brudne łapy. – Nie przejmuj się, coś mu tam rozłożymy na tylnym siedzeniu