... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Ale poczta^ła długoinawet wysyłanedrogą lotniczą kartki nieprędko miałyzaleźć się w Warszawie. Niemartwiła się tym,w ogóle martwiłasl? teraz mniejniż dawniej. To ten cudownydom, w którymspę307. dziła kilkanaście dni, nie pozwalał myśleć, żeistnieje coś pozanim. Gdyby się udało przyjechać tu jeszczeraz po zakończeniuprzedstawień "Cyda"! I może z Sebastianem. Myśli Anny stająsię coraz śmielsze. Przecież podczas przedstawień "Cyda",kiedyona występowałaby w teatrze, Sebastian mógłby przebywać tutajpod opieką Paulette, za odpowiednim wynagrodzeniem oczywiście. Bawiłby się w ogrodzie, kąpałw ciepłym morzu,jadł owoce. Anna uśmiechasię do tego marzenia. Bożedrogi! Przecieżma pieniądze, przecież zarabiapieniądze, czy nie możekupić sobie za nie trochę szczęścia? Ale żeby towszystko mogło wydarzyć się naprawdę,żebySebastian spędził tulato, bawił się w ogrodzie, kąpał w ciepłym morzu, jadł pomarańczei banany - ona musi odnieść sukces w roliInfantki. Bogdybyrecenzje były złe. Czy nie objawiła zbyt wielepychy,przyjmując tę propozycję? A Soldivier zbytwielepowodowanej nie wiadomo czym lekkomyślności? Anna zaczynaw popłochu przepowiadać sobie rolę, którą tylerazy recytowała przed madame Yalentine, zaktórątak ją chwaliłamadame Yalentine, ale nagle we francuski tekst zaczynają się ^wplataćpolskie słowa, a ich uroda przyćmiewa go i zagłusza,usuwaz pamięci. cośsię oddalai coś przybliża, czytoonastoiw białych skarpetkach na szkolnej scenie,czydziewczynkaz kotarecytatorskiego w Przasnyszu (chyba uwierzono tam, żenaprawdęnie mogła donichprzyjechać! ) popisuje sięprzed panią aktorkązWarszawy fragmentem "Pana Tadeusza""Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczajuNapagórku niewielkim, we brzozowym gaju,Stał dwórszlachecki, z drzewa, lecz podmurowany. "W głębi trzeszczą schodypod czyimiś spiesznymi krokami. Anna otwiera oczy i przezchwilę nie wie, skąd się tu wzięła,w tym obcymkrajobrazie, zamkniętymna horyzoncie świetlistymo tej porze dnia pasmemmorza i kołyszącymi się na jego tlepalmami. Dopiero głosSoldiviera przywraca jądorzeczywistości,- Nie miałabypani ochoty pobiecwzdłuż brzegu? - Ubranyjest w dres itrampki, stoi przed nią i czeka na odpowiedź. Annamilczy. Może wciąż jeszcze jest gdzieindziej, a możetrudno jej uwierzyć w to poraz pierwszy skierowane ku niej zaproszenie. Przypominajej się poranek, kiedy całąpaczką zjechali308tu z Cannes, Soldivier pobiegł nad morze, a onapowiedziała Isabelle, że chciałaby mutowarzyszyć. - Dziękuję -mówi po długiej, po nadmiernie długiej chwili. -Ale nie mam odpowiednich butów, a piasekjest jeszcze chybazazimny;żebym mogła biec boso. - Słusznie -godzi się z odmową Soldivier. -Sam powinienem otym pomyśleć. Nie ma gorszej rzeczy,jak choroby aktorówpodczas kręcenia filmu. Zresztą - możejest już nato za późno. Paulettepewnie zaraz wezwienasna kolację, a jestwściekła,kiedy musi na kogoś czekać. - Siada obok Anny naławcei wyciągaprzed siebie nogi. Spracował się dzisiaj, alewygląda na szczęśliwego. Na bardzoszczęśliwego. Bruzdy po bokach ust są prawieniewidoczne, wygładzone rozpogodzeniem twarzy. Pasemkiemmorza pod linią horyzontu płynie z Cannes doNicei biały statek. Co jakiś czas zakrywają go strzępiaste liście palm,ale wyłania sięzza nich znowu, biała, ruchomaplamka,podświetlona z jednejstrony czerwono zachodzącym słońcem. Zgęstwiny krzewów wychylasię Salomon,przez chwilę badaczujnie sytuację, a potemzbliża się do ławki i na całą swojączarną i lśniącądługośćwyciąga się u nóg Soldiviera,jakbychciał dać mu do zrozumienia, iżwybacza mu,że chciał zniegozrobić filmowego aktora. - Jaki spokój - mówi Soldivier cicho. Ikładzie swoją dłoń nawspartą o ławkę rękęAnny,a onanie ma odwagi - och,ichęci! -.zęby ją cofnąć, żeby wstać i uciec. XXI- Dobrze - mówi Anna do telefonu. - Będę gotowa. Poodłożeniu słuchawki wskakuje do łazienki. Telefon z sekretariatu producentaBalka wyrwał jąz głębokiego snu. A miałanadzieję, że popóźnym przyjeździe z Tuluzybędzie mogła wreszGie porządnie się wyspać. Czego on może chcieć? - myśli. Jakzawsze, najpierw ma złe przeczucia. Kontrakt? Zmiana kontraktu? Obniżenie honorarium? To chybaniemożliwe? Ale tyle się napytała o brutalności producentów. Balk byłjednak zawszetaki309. miły, taki wyjątkowo dla niej miły, nie zrobi jej chyba świństwa? A może chce jej podwyższyćhonorarium? Po złych przeczuciachAnnapozwala sobiena odrobinę optymizmu. Podniesiona na duchu tą nieśmiałą nadzieją, ubiera się starannie i schodzi na dół domałej kawiarenkipensjonatu, do której madame Pivette przynosijejkawę ichrupiące rogaliki. - O dziesiątejma przyjechać po mnie samochód - mówi Annai już teraz wygląda przezokno na pustawą o tej porze ulicę. Dzieńjest pochmurny i oczomtrudno pogodzić sięz jego szarością ponaświetlonych słońcem pejzażachpołudnia Francji. - Mieliśmyprzez cały czas wspaniałą pogodę- mówi do madame. Veronique odsuwakrzesło odsąsiedniego stolika i siada, pozwalając sobie na krótką chwilę pogawędki. Przyglądasię Anniez przyjemnością. - Opaliła się pani. Pięknie paniwygląda. - Starałam się być na słońcu podczas wszystkichprzerw między zdjęciami. Wypoczywałam wten sposób. Bo pan^Soldivierjest bardzowymagający. - Czy. to jego samochód przyjedzie teraz po panią? - Och, nie. To panBalk, producent, chcesię zemnązobaczyć. - Anna dużymihaustami pije kawę, rogalikledwie nadgryzła,choć jest tak świeży i pachnący. -Naprawdę nie mam pojęcia,dlaczego zaprasza mnie do swego biura. - Na pewno jakaś miła niespodzianka - uśmiecha siężyczliwiemadame Pivette. Ale Anna nie może siępozbyć niepokojui napięcia. Dopierogdy szoferproducenta, zajechawszy przed pensjonat, wyskakujez wozu, ostrożnie niosąc przed sobą wiązankę róż - zaczyna miećnadzieję, że niespodzianka może byćmiła. - Jakie piękne! -MadamePivette odbiera od niej kwiaty. -Zaraz wstawięje do wody izaniosę do pani pokoju. - Dopóki nie wrócę,niechstoją w recepcji. Szkoda,żebyniktniepatrzył na nie. Nawet w pochmurny dzień przejazd ulicami Paryża jest dlaAnny odświętnąprzyjemnością