... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Chociażby nie było klęski pod Dien Bien Phu, musiała stracić kraj prędzej czy później, bo przegrała go w ser- cach ciemiężonej ludności. Komu Francja nie jest obojętna, jak nieobojętna jest wszystkim Polakom, tego zgrozą musiała przejąć tragedia mieszkańców nad Rzeką Czarną i cynizm władz centralnych w Hanoi. Gdzież tu Francja Moliere'a, Voltaire'a, Wiktora Hugo, Francja Pasteura i Joliot-Curie? Nie było jej nad Rzeką Czarną. Tu działali inni Francuzi, a ci nic wspólnego nie mieli z prawdziwą Francją - z tą Francją, którą wszyscy kochamy - pomimo że występowali w jej imieniu. 29. Święta, krwiożercza "Perła" Na noc wyznaczono mi schludny pokoik w byłej rezydencji francuskiego dowódcy. Ażeby wejść do mej sypialni, trzeba było prze- chodzić przez dwie wielkie komnaty, a w nich spali wszyscy członko- wie naszej wyprawy. Byłem tedy pod dobrą opieką i choćby na głowie się postawili czy to zbrodniarze, pragnący wkraść się do mnie, czy Boże uchowaj, natrętna jaka dziewczyna - niedoczekanie ich, na nic groźne zamierzenia. Mogłem spać beztrosko jak u Pana Boga za pie-t cem. I spałem. Ale gdy się przebudziłem w nocy, zaraz oprzytomniałem: od Rzeki Czarnej szedł do mnie poprzez otwarte okno szum, jak gdyby tam woda ze skał spadała, a przecież z wieczora żadnego wodospadu nie zauważyłem ani szumu nie słyszałem. Teraz cisza panowała w przyro- dzie doskonała z wyjątkiem zwykłych brewerii wyprawianych przez tropikalne świerszcze, toteż dlatego zapewne nocą akustyka doliny tak potęgowała wodne odgłosy. Pod wieczór pokazywano mi miejsce, gdzie ze skały strącano do rzeki zwłoki ofiar Deo Van Lana, więc obecnie mimo woli na chwilę skojarzyłem z nim zagadkowy szum. Lecz natych- miast się opamiętałem: toż to głupstwo, bo akurat w miejscu strącania trupów rzeka była wyjątkowo głęboka, i jakkolwiek wartki nurt ocierał się o skałę, tak silnego łoskotu nie mógł wywoływać. Pozostawiając rozwiązanie zagadki do następnego rana, wnet zdrowo zasnąłem. Rano maleńka sensacja: w Lai Chau noc trwa dłużej niż gdzie indziej, a to z tej prostej przyczyny, że dolinę otaczają wyższe góry i słońce wyłania się spoza nich później o blisko godzinę. Jak gdyby ciemne potęgi w siedzibie Deów chciały dłużej zatrzymać mrok. Gdy jednak w końcu słońce wyszło i przepędziło mgły - jakiż radosny dzień się rozpromienił! Jeszcze tylko stadko wron, czarnych kosmo- politek, przeleciało nad naszym wzgórzem kracząc zupełnie tak samo prostacko jak u nas - i gdzieś przepadło. A wtedy inne, śpiewniejsze ptaki zgłosiły się w pobliskiej krzewinie i na drzewach, i przyjemnie nam nuciły. Z pierwszym rozwidnieniem się wyskoczyłem na taras i obejrza- łem sobie rzekę. Owszem, znalazłem, a jakże! Tuż pod nami, gdzie zwężona rzeka czyniła gwałtowny skręt dokoła skalistego cypla Deów, prąd przetaczał się przez kamienie częściowo wystające z wody i od tych to bystrzyn pochodził nocny szum. Rzecz się wyjaśniła, ale nie skończyła na tym. Podczas śniadania odwiedził nas Lam Xung, niezwykle miły przewodniczący ośrodka administracyjnego w Lai Chau, Taj Biały o bystrym umyśle i wzru- szającej uczynności. Gdy mimochodem napomknąłem o słuchowych wrażeniach w nocy, Xung zrobił figlarną minę i komicznie się za- kłopotał. - Nie dziwota! - oświadczył żywo. - To duch Perły dał się panu w nocy we znaki. - Jakiej Perły? - Duch rodziny Deo. Ongiś siedział w tych skałach pośrodku rzeki i potwornie dokuczał. - Ale żeby dziś jeszcze? - obruszyłem się żartobliwie. - Widocznie pozostał, gdy oni uciekli - uśmiechnął się Xung. Lecz sprawa z Perłą nie zawsze była taka wesoła. Perłą, swoją Perłą, nazywała rodzina Deo wcale pokaźną skałę, która do niedawna na tym ostrym skręcie Rzeki Czarnej sterczała z nurtu. Prąd, szczególnie porywisty podczas przyboru wody, uderzał mocno o skałę, zanim wśród wirów staczał się w bok. Było to miejsce groźne dla wioślarzy i flisaków i co rok, zwłaszcza w porze deszczowej, rozbijały się tu łodzie i tratwy. Już Deo Van Seng, dziadek Lana, zwrócił uwagę na postrach, jaki skała rozsiewała wśród ludzi głęboko przekonanych, że to siły nie- czyste, tkwiące w głazie, powodowały nieszczęścia. Nie byłby Seng przemyślnym władcą, gdyby pominął tak sprzyjającą okazję. Utwier- dzał więc ludność w wierze, że istotnie czyha tam upiorny duch, ale że on, Deo Van Seng, jest z nim w bliskiej komitywie: duch niszczy tylko ludzi nieżyczliwych rodzinie Deo i skąpych w składaniu ofiar. Jego syn, Deo Van Tri, stając się absolutnym panem nad krainą Sip Song Czo Taj, równocześnie podniósł znaczenie skały do demoni- cznych wymiarów. Nazywała się już Perłą i była siedzibą rodzinnego ducha będącego na usługach rodu Deo. Ażeby zaś duch uśmiercał tylko złych ludzi, a oszczędzał dobrych, Tri ustanowił obrzędowe święta na jego cześć, w czasie których cała ludność składała ofiary duchowi i rodzinie Deo. Wszyscy przepływający wioślarze i flisacy - a prze- pływać musieli często z rozkazu rodziny Deo - przechodzili za każ- dym razem przez rodzaj sądu bożego. Perła przyprawiała o tak pani- czny lęk, że każdy zbliżając się do niej martwiał i ponoć, kto miał wobec Deo nieczyste sumienie, rzeczywiście z przerażenia tracił głowę i rozbijał się na skale