... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Skeeziks sapał za nim. Wchodzenie tam pod łukiem, ot tak, jakby przyszli tu tylko dla przyjemności wydawało się szalone i głupie. Nic jed- nak innego nie mogli zrobić, na otwartej łące nie było się gdzie ukryć. Sklejkowy płot, ciągnący się w obie strony, zdawał się skrzyć, ale to migotanie najwyraźniej nie miało nic wspólnego ani z lampami w wesołym miasteczku, ani z pochodniami, powty- kanymi tu i ówdzie w trawę. Krzykliwe kolory klaunów, demonów i małp namalowanych na plakatach pokrywających ściany wydawały się zmienne i po- głębiające się z każdą chwilą. Powoli, w miejscach, w których jeszcze przed chwilą nie było nic, zaczęły się pojawiać twarze - gapiące się spoza karłów na rowerach, na wpół zasłonięte przez dziwne, miękkie linie napisów - twarze nie akrobatów, siłaczy i tłuściochów, ale obce oblicza o pustych oczach, zagubione wśród niezliczonych warstw plakatów naklejanych na ściany od nie wia- domo ilu lat. W miarę jak farba nabierała głębi barw, widmowe twarze stawały się coraz wyraźniejsze. Przecinające je zmarszczki żalu i strachu pogłębiały się, aż w końcu z drgań i rozbłysków po- wstał tłum poruszających się niespokojnie tysięcy schwytanych dusz, wynurzających się z nieprawdopodobnych głębi ściany. Sklejka i plakaty stały się niemal przezroczyste, tak że poza ni- mi, przez nie, widać było wolno obracający się diabelski młyn, płomienie otwartego pieca, ciemne, kiwające się wrota Latają- cej Ropuchy. Jack i Skeeziks stali, gapiąc się na twarze, dopóki nie zdali sobie sprawy, obaj w tej samej chwili, że wśród duchów znajdo- wał się Lantz, którego twarz dostrzegli na przedzie procesji, wy- mizerowaną i zmęczoną. Coś się za nim materializowało - uno- szący się w przestrzeni duch, który wyglądał jak kurz strzepnięty z dywanu. Chłopcy przebiegli pod łukiem, właściwie uciekli, pew- ni czyja twarz nabierała tam konturów. Skręciwszy za rząd namiotów, znów usłyszeli klekot raka. Jack obejrzał się, ostatni raz, i zobaczył go przechodzącego pod łukiem. Wyblakłe, pastelowe barwy jego pokrytej pąklami musz- li błyszczały w świetle lamp. Gigantyczny rak pustelnik, choć był ogromny i zdumiewający, jakoś pasował tutaj, jakby był pospoli- tą atrakcją w wesołych miasteczkach. Chłopcy prześlizgiwali się w cieniu. Dać się teraz dostrzec byłoby niezbyt mądrze. A jed- nak, jeśli się nie pospieszą... Czyjaś dłoń spadła Jackowi na ramię. Krzyknął, zaskoczony, odwrócił się gwałtownie, stracił równowagę i usiadł, pewien, że to doktor Brown, któremu udało się uciec z kociej paszczy. Ale był to MacWilt, uśmiechnięty, oblizujący powoli wargi. Prawa powieka drgnęła mu, kiedy schylił się i chudą, kościstą dłonią złapał Jacka za kostkę. W drugiej ręce trzymał nóż o wąskim, mocno zardzewiałym ostrzu. Skeeziks trafił MacWilta w bok głowy, podbił go w górę jak mokrą wronę, a sam przetoczył się po nim i wpadł na ścianę na- miotu. Jack zerwał się i nadepnął przeciwnikowi na nadgarstek, zamierzając osłabić jego chwyt na rękojeści. Właściciel tawerny usiadł, obrócił się gwałtownie, z głową odrzuconą w tył i szeroko otwartymi oczami, złapał Jacka za nogę i zadał szeroki cios no- żem, celując w brzuch chłopaka. Skeeziks zdołał się już pozbie- rać i właśnie w tym momencie rzucił się na MacWilta od tyłu, przewracając go na twarz. Nóż zaplątał się w sweter Jacka - a ra- czej Jamesa Langleya - i został wyszarpnięty z dłoni napastnika. Rozległ się krzyk - Helen - i Jack już pędził pomiędzy namiota- mi. Zaplątany w wełnę nóż obijał mu się o brzuch. Wyszarpnął go i odrzucił, czując obrzydzenie na samo jego dotknięcie. W tej samej chwili usłyszał przekleństwo MacWilta, ale niedokończo- ne, bo zmieniło się w jęk człowieka pozbawionego tchu ciosem w dołek. Jack obejrzał się przez ramię i zobaczył Skeeziksa wybiega- jącego zza namiotu, z przeciwnej strony. Przed nimi widniała La- tająca Ropucha. Para wydobywała się spod uniesionych boków budowli, kłębiąc się w świetle lamp, jak wijące się demony. Po- wietrze było gorące, zarówno z powodu pary jak i żaru buchają- cego z pieca, nadal dopełnianego przez dwóch ludzi, a raczej dwie istoty, czymkolwiek były. Jedna z nich, obrócona nieco ku nim, wyglądała jak szkielet ubrany w szmaty. Pojawił się następny upiór mechanicznie kuśtykający w stro- nę diabelskiego młyna