... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Podszedłem do głównych schodów, z dołu nie dochodził żaden szmer. Skierowałem się do schodów dla służby, gdzie usłyszałem odgłos kroków Atta. - Mam tego dość... - narzekał głośno, wchodząc po schodach. Kiedy zacząłem wspinać się na górę, zrozumiałem, dlaczego Atto się żalił. W dniu, w którym poznaliśmy Albicastra, na wąskich kręconych schodach dźwięki jego skrzypiec brzmiały wyjątkowo głośno, echo bowiem zmieniało je w nieznośny harmider. Wskutek pogłosu panującego w wąskiej klatce schodowej melodia grana na jednych skrzypcach brzmiała tak, jakby była grana na pięćdziesięciu, a nawet stu instrumentach. Prosty, linearny temat follii zmieniał się w głośny, przejmujący kanon, który dochodził ze wszystkich stron, całkowicie pochłaniając słuchacza, podobnie jak kręcone wąskie schody. Wchodząc na górę, czuliśmy się osaczeni przez muzykę: Atto, który przed nią uciekał, i ja, idący kilka kroków za nim. - Dokąd pan idzie?! - zawołałem, starając się przekrzyczeć ogłuszającą orkiestrę tysiąca Albicastrów, niespokojnych duchów, które opanowały klatkę schodową. - Powietrza! Potrzebuję powietrza! - odpowiedział. - Duszę się. Melani zakasłał raz i drugi, aż w końcu zaniósł się gwałtownym kaszlem, dobywającym się głęboko z gardła. W „Okręcie" było rzeczywiście pełno kurzu, ale ta szybka, nerwowa wspinaczka w górę świadczyła raczej o ponurym nastroju Atta. Najwidoczniej ogarnęło go głębokie przygnębienie, z którego pragnął się otrząsnąć, uciekając od dźwięków follii. - Może otworzymy okno! - krzyknąłem. Nie otrzymałem odpowiedzi, opat zapewne mnie nie usłyszał. Zauważyłem ze zdziwieniem, że w miarę wspinaczki muzyka stawała się coraz głośniejsza, mimo że początkowo sądziłem, iż dochodzi z dołu. - Na górze jest jeszcze jedno piętro, dla służby! - zawołałem, próbując dogonić Melaniego. Kiedy dotarłem na najwyższą, trzecią kondygnację, Atta tam nie było. Przed dwoma dniami byliśmy na tym piętrze, ale weszliśmy schodami głównymi, które tutaj się kończyły. Tymczasem okazało się, że schody dla służby biegną wyżej, na taras pałacu. Pokonałem ostatnie wąskie stopnie. Jak dusza, która trafiła do nieba, uszedłem przed mrokiem schodów i nieopisanym harmidrem follii, wychodząc na jasno oświetlony zbawienny taras. Wycieńczony Melani siedział na podłodze, pokasłując, jakby zakrztusił się dymem. - Przeklęty Holender! - wymruczał pod nosem. - Niech szlag trafi jego i jego muzykę! - Dostał pan ataku kaszlu - zauważyłem, pomagając mu się podnieść. Opat nic nie odpowiedział. Rozejrzał się wokół i oniemiał z zachwytu nad urodą miejsca, w którym się znaleźliśmy. Taras otoczony był murem, na którym stały kamienne wazy ozdobione motywami roślinnymi. Przez owalne otwory w murze można było podziwiać rozległą panoramę i pobliskie wille. Naroże tarasu wieńczyły niewielkie charakterystyczne kopuły, widoczne z daleka, pokryte wielobarwną majoliką. Czasze zdobiły wiatrowskazy zakończone krzyżem. - Nie spodziewałem się, że z tarasu rozciąga się taki cudowny widok. Przepiękne miejsce, doprawdy, i takie spokojne! Laska, którą trzymał w ręku, drżała. Atak kaszlu, choć trwał krótko, wyraźnie zmęczył opata. Znowu wydał mi się starym, zniszczonym człowiekiem, jak podczas naszego pierwszego spotkania po latach. Podeszliśmy do krótszego boku tarasu, od strony południowej wychodzącego na ulicę San Pancrazio, z której wchodziło się do „Okrętu". Oparliśmy się o żelazną balustradę rzeźbioną w motywy roślinne i przez kilka minut podziwialiśmy wspaniały widok - na pierwszym planie sosny i winnice wokół „Okrętu", dalej majestatyczne mury Wiecznego Miasta z bramą San Pancrazio i na horyzoncie srebrzyste błyski promieni słonecznych na morskich falach. Przeszliśmy na północną stronę tarasu, gdzie wznosiła się niewielka wdzięczna konstrukcja: mały domek z galeryjką, której narożniki zdobiły stylizowane potrójne lilie francuskie. Na galeryjkę wchodziło się po żelaznych drabinkach, przymocowanych do bocznych ścian domku. Wspięliśmy się po drabince po lewej stronie. Roztaczający się przed nami widok zapierał dech w piersiach. Widzieliśmy niemal cały Rzym, triumf symboli wiary. Podziwialiśmy kopuły kościołów, las krzyży, strzeliste iglice, majestatyczne dzwonnice, różowe dachy budowli, a za nimi wzgórza, które od wieków strzegą kolebki chrześcijaństwa. Przypomniałem sobie, co opowiedział mi opat o Virgiliu Spadzie: otóż doradził on Benedettiemu, by wybudował willę - twierdzę mądrości, która miała nakłonić zwiedzających do refleksji nad wiarą i rozumem. Spojrzałem na ogrody „Okrętu", na dużą altanę z winorośli przy alei wejściowej. Jak zauważył opat, Benedetti przyjmował gości winogronami, chrześcijańskim symbolem odrodzenia. - Znajdujemy się na dziobie okrętu - oznajmił Atto