... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Ale tamten był pierwszy. S. N. Dyer ODDZIAŁ LIPCOWY Przełożył Piotr W. Cholewa Najzabawniejsza fotografia w Locusie z czerwca 1993 roku - gdzie ukazała się relacja z dwudziestego ósmego dorocznego bankietu z okazji wręczenia Nagród Nebula - przedstawia pisarkę trzymającą element odzieży, który najwyraźniej otrzymała zaraz po ogłoszeniu wyników. MIAŁAM NOMINACJĘ DO NEBULI, głosi napis na materiale, A WSZYSTKO, CO DOSTAŁAM, TO TA GŁUPIA KOSZULKA. Za to S. N. Dyer dostała coś więcej: przedruk jej zadziwiającego opowiadania „Oddział Lipcowy” w „Nebula’92”. Teksty S. N. Dyer ukazywały się pod różnymi pseudonimami w Asimovs, Amazing, Omni i antologiach Universe oraz Blood h Not Enough. Przedstawiając się jako „mieszkanka San Francisco na wygnaniu”, Dyer wyjaśnia potem, że mieszka z sześciopalcym łaciatym kotem imieniem Big-foot, który „lubi spacerować po klawiaturze komputera, kiedy tylko wyjdę z pokoju, przerabiając w ten sposób moje teksty”. Jak można się domyślić, czytając „Oddział Lipcowy”, Dyer prowadzi także praktykę lekarską. Poproszona o skomentowanie swojego nominowanego opowiadania, odpowiedziała: „O trzeciej rano, kiedy człowiek ma za sobą dwadzieścia godzin pracy, prosty, jasny i cichy szpitalny korytarz potrafi sprawiać niesamowite wrażenie”. Jest takie miejsce, o którym wszyscy lekarze wiedzą, ale żaden nie opowiada. Jest 6.30 rano i nie warto nawet próbować się zdrzemnąć. Student medycyny skończył właśnie wypełniać druk przyjęcia nowego pacjenta, a nocna pielęgniarka z mieszaniną irytacji i pogardy sprawdza zapisy. Watson ignoruje ich. Ignoruje także tomograficzne zdjęcie, które podziwiała przed chwilą - perfekcyjny, podręcznikowy obraz mózgu zdemolowanego pociskiem. Zamyka oczy i rozcierając je, na nowo wyczuwa oddział intensywnej opieki medycznej. Słyszy sapanie staruszka z oddechem Cheyne-Stokesa: płytki, głębszy, głęboki, głośne westchnienie, drżenie, płytki, płytszy, potem długa przerwa. Stary wentylator oddycha dla nowego pacjenta: „szszu, dzyń, szszu”, bez przerwy, dwadzieścia razy na minutę. Jako kontrapunkt, jedyny monitor pracy serca na oddziale popiskuje nierytmicznie w tempie osiemdziesięciu na minutę, z okazjonalnie wtrącanym uderzeniem dodatkowego skurczu albo krótką synkopą rytmu bliźniaczego. Potem do Watson docierają poranne zapachy krwi i rozkładu, kroplówek i fekaliów, taniego wina i wymiocin. Już niedługo ktoś spróbuje wytrzeć podłogę, a ktoś inny roznieść tace. Wtedy do nieprzyjemnej mieszaniny dołączą zapachy amoniaku i szpitalnego jedzenia. Otwiera oczy. Widzi spękany tynk, sześć łóżek, półki zastawione przypadkową kolekcją zbędnego sprzętu. Wzdycha i rusza do drzwi. Kiedy mija mężczyznę w łóżku numer cztery, obandażowana głowa przekręca się w jej stronę. - Obsługa! - woła pacjent. - Podaj mi, kochana, kanapkę z tuńczykiem. Student - Watson spędziła właśnie w jego towarzystwie dwadzieścia dwie godziny, a nie może sobie przypomnieć imienia, jedynie nieludzko wyraźne litery, jakimi je wypisuje - staje w jej obronie. - Przepraszam bardzo, panie Johnson - mówi. - Nie jest pan w restauracji. Watson krzywi się. Ten przemądrzały dzieciak próbuje wytłumaczyć pacjentowi jego położenie. Czy ona sama była kiedyś tak naiwna i idealistyczna? Nawet w drugim dniu praktyki? „T”. Jego imię zaczyna się na „T”. - Panie Johnson, jest pan na oddziale intensywnej opieki medycznej neurologii i neurochirurgii szpitala Warrena G. Hardinga. Pacjent nie zwraca na niego uwagi. - Poproszę kanapkę z tuńczykiem - powtarza gniewnie. - Pokażę ci, jak się to załatwia - wtrąca Watson. Podchodzi do pacjenta i staje u stóp szpitalnego łóżka. - Moja droga... - Przepraszam pana, ale to nie mój stolik. Chwyta studenta za łokieć i wyprowadza na korytarz. Na szczęście ławki pod drzwiami są puste, więc nie muszą pamiętać o grzeczności wobec oczekujących rodzin. - Co teraz? - pyta chłopak. - Co? Próbuje sobie przypomnieć, czy ma na imię Tony, Tom czy Ted. - Co teraz będziemy robić? Nigdy jeszcze nie był na dyżurze i teraz ciągnie na adrenalinie. Dwadzieścia dwie godziny, a on ma ochotę na więcej. Przerywa, żeby się nad tym zastanowić. Rozsądny opiekun mógłby zasugerować, żeby poszedł przygotować swoją prezentację. Ale kto musi się specjalnie przygotowywać do omówienia zwykłej rany postrzałowej? W klinice uniwersyteckiej poradziłaby, żeby się wymył, przebrał i zjadł śniadanie. Ale u Hardinga prysznice w lekarskich pokojach nie mają zasłon ani wody. Poza tym przyjęło się, że schodzący z dyżuru zespół nosi pogniecione, zachlapane krwią fartuchy jako przypomnienie, że są zmęczeni, zdenerwowani i że nie będą łagodnie reagować na jakiekolwiek docinki i przytyki. A bufet otwierają dopiero za pół godziny. Spoglądając w okno, za sylwetkami budynków kompleksu szpitala, Watson widzi pokrywające się różem niebo. Jest tu z pól tuzina budynków różniących się wysokością i stylem, pomników pół tuzina okresów względnego dobrobytu. Większość stoi ciemna i milcząca. - Przypomina to stary zamek - mówi. - Wiesz, taki budowany bez planu. Każde pokolenie dodaje coś od siebie. - Z tajemnymi przejściami i lochami nawiedzanymi przez duchy? - pyta dzieciak, włączając się do gry. To ją pociesza