... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Od czasu do czasu cicho, boleśnie kasłała, w trakcie czego z pyska kapała jej ślina. Musiałem długo tak stać, gdyż nagle uświadomiłem sobie, że Dick jest już obok mnie. – Teraz to najgorsza krowa w całej oborze – stwierdził ponuro. Zadrżałem. – Ach, to ty, Dick, nie miałem pojęcia, że jest w takim stanie. Wprost trudno uwierzyć. – To się stało nagle. Nigdy nie widziałem, żeby krowa tak szybko się zmieniła. – Ropień musiał dojrzeć – powiedziałem – i bardzo utrudnia oddychanie. – Kiedy to mówiłem, krowa zaczęła drżeć i przez chwilę myślałem, że się przewróci. Wybiegłem do samochodu i przyniosłem puszkę kataplazmu koalinowego. – Chodź, trzeba jej zrobić okład na gardło. Może wtedy wrzód szybciej pęknie. Kiedy skończyliśmy przykładać kataplazm, spojrzałem na Dicka. – Myślę, że dziś wieczorem to świństwo powinno pęknąć. – A jeśli nie pęknie, to do jutra się udusi – mruknął. Musiałem mieć okropnie nieszczęśliwą minę, bo nagle jego twarz rozjaśnił przelotny, jak zawsze dzielny uśmiech. – Nie martw się, chłopcze, zrobiłeś wszystko, co w ludzkiej mocy. Jednak, kiedy wychodziłem z obory, wcale tego nie byłem pewien. Przy samochodzie spotkałem panią Rudd. Był to dzień pieczenia chleba na farmie, a więc wsunęła mi do ręki mały bocheneczek. Poczułem się jeszcze parszywiej. Rozdział dwudziesty trzeci Tego wieczora siedziałem samotnie w dużej bawialni Skeldale House i rozmyślałem. Siegfrieda ciągle jeszcze nie było, nie miałem do kogo zwrócić się o radę, a bardzo chciałem wiedzieć, co mam nazajutrz rano zrobić z krową Dicka. Kładąc się do łóżka, zdecydowałem wreszcie, że jeśli nic się przedtem nie wydarzy, muszę dostać się za szczękę skalpelem. Wiedziałem dobrze, gdzie ulokował się ropień, ale znajdował się w odległej części gardła, gdzie były takie ważne naczynia, jak tętnica i żyły jarzmowe. Starałem się o nich nie myśleć, ale dręczyły mnie we śnie – wielkie, pulsujące, o cienkich ściankach, lada chwila grożące pęknięciem i krwotokiem. Obudziłem się o szóstej rano i po godzinie bolesnego wpatrywania się w sufit, nie mogłem dłużej wytrzymać. Wstałem i nie myjąc się, nie goląc, pojechałem od razu na farmę. Z lękiem wszedłem do obory i z bolesnym zdumieniem przekonałem się, że miejsce Poziomki jest puste. A więc stało się. Nie żyje. Ostatecznie już wczoraj się na to zanosiło. Właśnie miałem wyjść, kiedy Dick zawołał od progu: – Umieściłem ją w oddzielnej zagrodzie po drugiej stronie podwórza. Pomyślałem, że tam będzie jej wygodniej. Prawie biegłem po kocich łbach, a kiedy zbliżyliśmy się do wrót zagrody, usłyszałem to okropne oddychanie. Poziomka już nie stała – ostatkiem sił przeszła na nowe miejsce i teraz leżała na mostku z głową wyciągniętą w przód, z rozszerzonymi nozdrzami i martwym wzrokiem, a przy każdej rozpaczliwej próbie łapania oddechu wydymały jej się policzki. Mimo to żyła i fala ulgi, jaką odczułem, skłoniła mnie do natychmiastowego działania, ostatecznie rozwiała moje wahanie. – Dick – powiedziałem – muszę operować twoją krowę. – Ten ropień nie pęknie sam, a więc teraz albo nigdy. Jedno chcę, żebyś wiedział: jedyny sposób, żeby to wykonać, to dostać się do niego za szczęką. Nigdy tego jeszcze nie robiłem, nigdy nie asystowałem przy takim zabiegu. Jeśli uszkodzę któreś z dużych naczyń krwionośnych, zabije ją to w ciągu minuty. – I tak długo już nie pociągnie – odparł smętnie Dick. – Nie mamy nic do stracenia, a więc zaczynajmy. W większości operacji na dorosłym bydle najpierw wiążemy zwierzę i obalamy na ziemię, a dopiero potem stosujemy ogólną narkozę, ale w przypadku Poziomki nie było to konieczne. Zbyt była osłabiona. Wystarczyło lekkie pchnięcie – przewróciła się na bok i leżała bardzo spokojnie. Szybko zrobiłem kilka zastrzyków znieczulających między uchem i końcem szczęki, następnie rozłożyłem swoje instrumenty. – Podnieś jej łeb, Dick, i skręć nieco do tyłu – poleciłem