... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Te dziwne spojrzenia matki... jej bezsensowne okrucieDstwo, kradzie|e i sprzeda| drobnych przedmiotów, upór, z jakim usiBowaBa uchodzi za arystrokratk. A potem te akty trucicielstwa, dokonywane z jak|e zimn krwi w szpitalu dla ubogich i we wBasnym domu. Nigdy ani [ladu wyrzutów sumienia. Czy|by robak szaleDstwa zaczB toczy jej umysB ju| wiele lat temu? Mo|liwe, |e ojciec wiedziaB to od pocztku. Mo|e dlatego zachowywaB si tak biernie. Mój ojciec. CzBowiek, który zginB z jej rki. PrzebiegBa mnie fala nienawi[ci i obrzydzenia. ZaczBam niepowstrzymanie dr|e na caBym ciele.  Musz ju| i[, madame  powiedziaBam, zbierajc mizerne resztki opanowania. Znów zaczBa obija si o sprzty, szuka czego[ rkami po omacku. Tak odnalazBa drzwi i zagrodziBa je sob.  W koDcu przyszBa[. Twój gBos. Znam go dobrze, Marie-Angliue. PrzyniosBa[ pienidze?  Sklamrzc jak dziecko jBa wymacywa sobie drog w moj stron. PrzystanBam.  Tak, matko, przyniosBam.  WytrzsnBam caB zawarto[ sakiewki i wcisnBam jej w rk. Skór na dBoni miaBa chropowat, pokryt brudno|óBtymi plamami. WymacaBa po kolei wszystkie pi monet, unoszc ka|d pod [wiatBo.  Co? Tylko pi ludwików? Wstydz si, Marie-Angliue. ZnalazBam ci majtnego kochanka, uczyniBam bogat, ty zBa, niewdziczna córko! Dawniej byBa[ inna. Gdzie podziaBa si twoja wdziczno[? Tylko najgorsza, najniegodziwsza córka mo|e przynie[ matce marne pi ludwików! Matce, która tyle dla ciebie zrobiBa!... Ach, caBe szcz[cie, |e wci| jestem pikna! Poradz sobie bez ciebie. UciekBam. Na Pont Neuf kazaBam woznicy przystan. Trzsc si jak w febrze dotarBam do porczy mostu, wcisnwszy si gwaBtem midzy star |ebraczk i jakiego[ handlarza sBodyczy. WydobyBam morderczy flakonik i wkBadajc w ten ruch wszystkie siBy, cisnBam narzdzie zemsty do Sekwany, wartko toczcej teraz swoje brudne zielone wody. Buteleczka dawno zniknBa mi z oczu, a ja wci| jeszcze staBam w miejscu, wpatrzona w bystry nurt rzeki, poznaczony krgami zdradzieckich wirów. Obok mnie kBbiB si tBum |ebraków i wdrownych kupców. Jaki[ czBowiek, rozBo|ywszy przed sob kilkana[cie [witych obrazów, wy[piewywaB psalmy na chwaB Pana. BrzknBa moneta wrzucona do jego kubka. Krzyki tragarzy i wozniców zdawaBy si z wolna przycicha. Po chwili caBkiem przestaBam je sBysze. ByBam tu sama. Ja i ten maBy zielony flakonik. Wyobra|aBam sobie, |e widz, jak opada na dno