... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Patrzyłem ze łzami w oczach i z odrobiną euforii na dachy kamienic po przeciwnej stronie ulicy, śledziłem ruchy kobiet rozwieszających bieliznę na sznurach, wsłuchiwałem się w ich rozmowy i śmiechy, jakby to wszystko zdarzyło mi się po raz pierwszy w życiu. Jak gdybym urodził się na nowo. Nie opuściły mnie te uczucia na małym rynku, w pustej nawie kościelnej, na murku fontanny. Niektórzy przechodnie przyglądali mi się z ciekawością, widocznie osobliwy był mój wyraz twarzy. Wróciłem do klasztoru, rzuciłem się na łóżko. Spałem głęboko do wczesnego wieczoru, a raczej późnego popołudnia, do powolnego zimowego brzasku. Wstałem rano wypoczęty i rześki. Nie mogłem się obronić przed milczącą frazą: udało mi się zbiec, udało mi się zbiec. Zbiec dlaczego, z obawy przed kim? Gotów do wycieczki, pojechałem najpierw do Spoleto. Katedra w dole, po zbiegnięciu wysokimi schodami, zachwycała mnie zawsze swoją fasadą. Wracając na dworzec, zatrzymałem się pod więziennym wzgórzem, dawniej średniowieczną twierdzą. Na krawędzi doliny pod moimi nogami rozpiął się wachlarz umbryjskiego krajobrazu. Zima była tego roku pogodna, nasłoneczniona, ciepło-chłodnawa. Jak skutecznie i szybko ten krajobraz leczył! W Asyżu trwały już przygotowania do świąt. Nawet na bezludnych zwykle uliczkach mijali się i potrącali w biegu pośpieszeni naraz mieszkańcy, świąteczni turyści rozkładali się w słońcu na placykach przed Świętą Klarą i Świętym Franciszkiem. Rzecz jasna, przywitałem się z cyklem Giotta w górnym kościele Świętego Franciszka i z ciemnym chłodem dolnego kościoła, wpatrując się długo w nocną gwiazdę portretu Cimabue. Spieszno mi jednak było do Eremo di Porziuncola, do pustelni Świętego i jego towarzyszy. Nie do Wlary, jak czas wyłączył ten zakątek spod działania swoich Pfaw, jak Porziuncola żyła wciąż przeszłością i w przeszło-Sci. Zawsze sądziłem, że żywa przeszłość jest balsamem na ludzkie rany. Myślałem tak i wówczas, oparty na ławeczce 523 plecami o odsłonięte, skręcone i twarde, korzenie drzewiastych krzewów, wśród których przechadzali się od wieków franciszkańscy pustelnicy, „umiłowani bracia" Świętego. XI Jeździłem codziennie rano do Asyżu, tam jadłem obiad, przed zmierzchem miałem upatrzony pociąg do Foligno, a stamtąd autobus do Bevagni. Pierwszy wchodziłem do sali restauracyjnej na kolację, otoczony przez trzy usługujące zakonnice. Jedna z nich odnosiła się do mnie ze szczególną życzliwością i pewnego wieczoru, gdy pozostałe dwie poszły do kuchni, przysiadła się do mojego stolika. „Nie w naszym to interesie — wyszeptała — ale po co pan ma tracić czas na przejazdy. Hotele w Asyżu są pełne, to prawda, można jednak wynająć pokój prywatnie przy rodzinie". Wcisnęła mi do ręki kartkę z adresem. W Asyżu odnalazłem bez trudu ten adres. Jednorodzinny domek położony był nad miastem, trochę na uboczu, parę kroków od ścieżki do pustelni w Porziuncoli, co w moich oczach stanowiło zaletę. Należał do pobożnej, samotnej wdowy, która wynajmowała dwa pokoje. Oba wychodziły oknami na Bazylikę Świętego. Jeden był wolny. W drugim, jak się natychmiast dowiedziałem od właścicielki, mieszkał od miesiąca już irlandzki ksiądz o dziwnym nazwisku Eccle-sius („nazywam go Padre Stefano"), zadomowiony w Rzymie od lat w kolegium irlandzkim. „Mówi po włosku jak my oboje. Nie będziecie sobie nawzajem przeszkadzać. Padre Stefano rano pędzi do archiwum. Wraca na kolację wieczorem". Słowo „pędzi" świadczyło o kimś młodym i fizycznie sprawnym. Istotnie, gdyby nie sztywny kołnierzyk clergyman w cywilnym ubraniu, mógł uchodzić za zawodowego sportowca, tak był wiecznie ruchliwy i elastyczny w ruchach. Pokony- 524 wał skokami przestrzeń od naszego domku do uliczki w dole a tam widać było, że chętnie przerzuciłby się z szybkiego kroku na jogging. Już w czasie drugiej kolacji w towarzystwie samotnej wdowy nabraliśmy do siebie wzajemnej sympatii. „Irlandczyk i Polak", śmiał się zaraźliwie ze szklanką wina wyciągniętą do toastu. Obiady zacząłem jadać we wskazanej mi przez niego traktierni, czyli z nim, niekiedy wracaliśmy razem do domu, a po kolacji i zniknięciu gospodyni, która „chodziła spać z kurami", siedzieliśmy do późna w pokoju jadalnym. Miał trzydzieści lat, wyświęcono go w Rzymie w wieku dwudziestu pięciu i posłano na naukę do największego rzymskiego egzorcysty, który po przekroczeniu siedemdziesiątki wybierał się na zasłużony odpoczynek. Irlandzki ksiądz łączył zadziwiająco fizyczną sprawność z głębokim uduchowieniem. I było jasne, że jego nauczyciel Armani był dla niego wielbionym Mistrzem. Wyczuwało się od razu, że powtarza, wierząc w nie sercem i umysłem, bez żadnych zastrzeżeń, koncepty usłyszane w mieszkaniu za Tybrem od wielkiego egzorcysty lub wyczytane w jego ogromnym dziele Scienza nuova sul Diavolo. Do Asyżu przyjechał z określonym zadaniem, po krótkim pobycie wstępnym w Perugii: chodziło o poszukiwania w kościelnych archiwach materiałów satanicznych z okresu narodzin i rozkwitu zakonu franciszkanów. Mogłem go tylko słuchać i robiłem to z największym zainteresowaniem. Jego nauczyciel i mistrz był w trakcie pisania suplementu do Scienza nuova sul Diavolo, opartego na doświadczeniach ostatnich lat. Zmieniła się, wzbogaciła wiedza o Diable? Zmieniła się jego strategia. Dawniej dążył głównie do tego, by nie wierzono w jego istnienie. Teraz z mroków, gdzie w naszych czasach dostrzegali go jedynie dewoci i wiejscy księża (też nie wszyscy), wyszedł na oświetlony przód sceny. ? Wystarczy patrzeć dzień w dzień dokoła siebie, czytać gazety, oglądać telewizję i filmy