... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Nalał dwie solidne porcje koniaku i przyniósł kieliszki na górę do sypialni. Wracali do siebie, popijając koniak. Catherine z trudem trzymała kieliszek. Ręce jej drżały, serce dudniło, miała wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Zmusiła się do łyknięcia trunku. Jego ciepło rozpłynęło jej się po ciele, zaczęła się odprężać. Popełniła straszliwą omyłkę. Nie powinna była się zwracać do Pope'ow. Wymyśliłaby inny sposób. Ale zrobiła jeszcze inny błąd. Powinna była przy pierwszej nadarzającej się okazji zabić też Roberta Pope'a i Dicka. Jordan usiadł przy niej na łóżku. - Nie pojmuję, jak możesz być tak spokojna - powiedział. - W końcu przed chwilą omal nie zginęłaś. Wolno ci okazywać uczucia. Kolejny błąd. Powinna odgrywać bardziej przerażoną. Prosić, żeby ją przy tulił i powiedział, że wszystko będzie dobrze. Powinna dziękować mu za ocalenie życia. Nie myślała jasno. Sprawy wymykały się spod kontroli, czuła to. Rose Morely... Pope'owie... Pomyślała o teczce, którą Jordan właśnie zamknął w sejfie. Niósł ją przykutą do nadgarstka. Możliwe że najważniejsza tajemnica wojny - tajemnica inwazji - właśnie znajduje się w zasięgu jej ręki. A jeśli tak? Jeśli uda jej się ją ukraść? Chce skończyć z tą grą. Nie czuje się bezpiecznie. Nie ma już sił prowadzić podwójnego życia, które wiodła od sześciu lat. Ani ciągnąć romansu z Peterem Jordanem. Oddawać mu się co noc i wślizgiwać się do jego gabinetu. "Jedno zadanie i wracasz". Vogel jej to obiecał. Będzie go trzymała za słowo. Rozebrała się i położyła na łóżku. Jordan nadal siedział na skraju, pijąc koniak i wpatrując się w ciemności. - To się nazywa angielska rezerwa - wyjaśniła. - Nie wolno nam okazywać uczuć, nawet jeśli omal nas nie przejedzie samochód! pędzący przez zaciemnione miasto. - W takim razie kiedy wam wolno? - spytał, nadal na nią nie patrząc. - Ty też mogłeś dziś zginąć, Peterze - powiedziała. - Dlaczego to zrobiłeś? - Bo kiedy zobaczyłem, jak ten przeklęty idiota szarżuje na ciebie, coś sobie uświadomiłem. Zdałem sobie sprawę, że szaleńczo, bezgranicznie i rozpaczliwie się w tobie zakochałem. To się stało w chwili, gdy wkroczyłaś w moje życie. Myślałem, że już nigdy z nikim nie zaznam szczęścia. Tymczasem z tobą mi się to udało. I straszliwie się boję, że mogłoby znowu zniknąć. - Peterze - odparła cicho. Siedział plecami do niej. Wyciągnęła rękę i chwyciła go za ramię, próbując do siebie przyciągnąć, ale on ani drgnął. - Zawsze się zastanawiałem, gdzie byłem w chwili, gdy ona zginęła, co dokładnie robiłem. Wiem, że to brzmi nienormalnie, ale to najdłużej mnie nękało. Dlatego, że nie było mnie przy niej, gdy mnie potrzebowała. Dlatego, że zginęła sama na autostradzie w Long Island podczas burzy. Zawsze się zastanawiałem, czy nie mogłem jakoś temu zapobiec. I dzisiejszego wieczoru, kiedy tam stałem, zobaczyłem, jak to samo wydarza się po raz drugi. Lecz tym razem mogłem coś zrobić, mogłem temu zapobiec - więc to uczyniłem. - Bardzo dziękuję za uratowanie mi życia, Peterze Jordanie. - Wierz mi, kierowały mną wyłącznie egoistyczne pobudki. Bardzo długo na ciebie czekałem, Catherine Blake, a skoro już cię znalazłem, nie chcę bez ciebie żyć. - Naprawdę tak myślisz? - Z głębi serca. Znowu go pociągnęła. Tym razem ustąpił. Całowała go raz za razem, wreszcie powiedziała: - Boże, tak bardzo cię kocham, Peter. Ją samą zaskoczyła łatwość, z jaką skłamała. Nagle Peter rozpaczliwie jej zapragnął. Położyła się na plecy i rozchyliła uda, a kiedy w nią wszedł, jej ciało samo do niego przywarło. Wygięła się w łuk i poczuła go głęboko w sobie. To się stało tak błyskawicznie, że aż głośno wciągnęła powietrze. A po wszystkim dostała nagłego ataku śmiechu. Jordan położył głowę na jej piersiach. - Co cię tak diabelnie ubawiło? - Po prostu jestem z tobą szczęśliwa, Peterze. Tak bardzo szczęśliwa. Vicary niczym niespokojny duch krążył po budynku przy St James's Street. O ósmej zszedł do kantyny coś zjeść. Wybór był jak zwykle straszny: kartoflanka i jakaś duszona ryba, która smakowała, jakby wyskoczyła prosto z rzeki. Ku jego zaskoczeniu doskwierał mu jednak taki głód, że poprosił o dokładkę. Inny oficer, były adwokat, który wyglądał, jakby cierpiał na chronicznego kaca, zaprosił Vicary'ego na partyjkę szachów. Vicary zrazu grał miernie i bez entuzjazmu, ale udało mu się wygrać dzięki serii błyskotliwych posunięć na końcu. Miał nadzieję, że jego ostatnia sprawa zakończy się podobnie jak ta runda. Grace Clarendon minęła go na klatce schodowej. Do piersi, niczym uczennica niosąca książki, przytulała akta. Posłała mu niechętne spojrzenie i ze stukotem obcasów zbiegła na dół, do czeluści archiwum. Wrócił do gabinetu i próbował pracować - zaniedbał ostatnio siatkę Beckera - ale na próżno. "Dlaczego wcześniej nam o tym nie powiedziałeś?". "Powiedziałem Boothby'emu". Zameldował się Harry - nic. Potrzebował godzinnej drzemki. Szmer dalekopisów, który zwykle przynosił mu ukojenie, dziś drażnił jak łomot młota pneumatycznego. Maleńka połówka, niegdyś przynosząca wyzwolenie z bezsenności, stała się symbolem tego wszystkiego, co mu się w życiu nie udało. Przez pół godziny przenosił ją po gabinecie, ustawiając to pod jedną ścianą, to pod drugą, w końcu postawił na środku pokoju. Pani Blanchard, przełożona nocnej zmiany maszynistek, zaniepokojona rumorem wsunęła głowę do środka. Nalała Vicary'emu olbrzymią szklankę whisky, kazała wypić, po czym ustawiła połówkę z powrotem na miejsce. Kolejny telefon od Harry'ego - nie. Sięgnął po słuchawkę i wykręcił numer Helen. Odezwał się rozdrażniony męski głos. - Halo. Halo. Kto, u licha, dzwoni? Vicary się rozłączył. Harry zgłosił się po raz trzeci - nadal nic. Pokonany Vicary napisał prośbę o dymisję. "A w ogóle czytał pan akta Vogla?". "Nie". Podarł prośbę na kawałki i wrzucił je do kosza