... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Kiedy otworzył drzwi, zobaczył w rogu pokoju na dywanie zamszową walizkę. Zatrzymał się oniemiały z ręką na zasuwie. Za sobą słyszał ciężkie kroki facetów z obstawy. Powiedział przez ramię „chwileczkę” i dał nura do pomieszczeń służbowych zatrzaskując za sobą drzwi. Doleciał go jeszcze koniec zdumionego pytania. Walizka. Miał ją przed sobą niewątpliwie. Tak jak niewątpliwie za sobą miał dwóch tajniaków, którzy po krótkiej naradzie zaczęli walić w drzwi usiłując je wyłamać. Vanning zzieleniał. Zrobił niepewny krok do przodu i zobaczył szafkę w rogu, w którym ją wtedy postawił. Idealna skrytka… Otóż to. Jeśli włoży tam walizkę — stanie się ona nierozpoznawalna. Nawet gdyby znów miała zniknąć, to nieważne. Ważne, żeby się pozbyć, i to natychmiast, dowodu obciążającego. Drzwi zatrzęsły się w zawiasach. Vanning podbiegł chyłkiem do walizki i uniósł ją z podłogi. Kątem oka zobaczył ruch. W powietrzu nad nim pojawiła się ręka. Była to ręka olbrzyma z nieskalanie białym mankietem, który rozpływał się gdzieś w powietrzu. Ogromne palce sięgały w dół… Vanning wrzasnął i odskoczył. Ale był nie dość szybki. Ręka dosięgła go i Vanning zaczął się bezsilnie tłuc o dłoń, która następnie zamknęła się w pięść. Kiedy pięść się otworzyła, wypadło z niej to, co pozostało z rozduszonego Vanninga, plamiąc dywan. Ręka cofnęła się w nicość. Wyważone drzwi wpadły do środka i dwaj tajniacy potykając się o nie wtargnęli do pokoju. Wkrótce potem przyszedł Hatton ze swoimi ludźmi. Niewiele zresztą mogli zrobić poza posprzątaniem. Zamszowa walizka zawierająca dwadzieścia pięć tysięcy kredytów w obligacjach została wyniesiona w bezpieczniejsze miejsce. Ciało Vanninga pozbierano nie bez trudności i odstawiono do kostnicy. Fotografowie błyskali fleszami. Eksperci od daktyloskopii rozpylali proszek, ludzie od rentgena uwijali się ze swoim sprzętem. Wszystko zostało załatwione szybko i sprawnie — w ciągu godziny biuro było puste i zapieczętowane. Tak więc nie było świadków pojawienia się gigantycznej ręki, która wyłoniła się znikąd, pomacała dokoła, jakby czegoś szukała, i po chwili znikła… Jedyną osobą, która mogłoby rzucić na tę sprawę jakieś światło, był Galloway, ale jego uwagi, wypowiadane w samotności laboratorium, były skierowane do Monstrum. — Aha, to dlatego ten stół laboratoryjny zmaterializował się tu wczoraj na kilka minut. Hmmm… Teraz plus X równa się mniej więcej tydzień. Dlaczegóż by nie? Wszystko jest względne. Nigdy nie przypuszczałem, że wszechświat kurczy się w tak szybkim tempie! Wyciągnął się wygodnie na kanapie i wstrzyknął sobie do ust podwójne martini. — Tak, to jest to — mruknął po chwili. — Phi! Vanning — to chyba jedyny facet na świecie, który znalazł się w połowie przyszłego tygodnia i… zginął! Chyba się zaleję. I zalał się. Przełożyła Zofia Uhrynowska–Hanasz ŚWIAT NALEŻY DO MNIE The World is Mine — Wpuśćcie mnie! — piszczało królikowate stworzonko za oknem. — Wpuśćcie mnie! Świat należy do mnie! Gallegher automatycznie stoczył się z tapczanu, chwiejąc się pod ciężarem potężnego kaca, i rozejrzał się dookoła zamglonymi oczami. Znajome laboratorium, ponure w szarym świetle poranka, przybrało w jego oczach realne kształty. Dwa generatory, ozdobione cynfolią, jakby patrzyły nań z oburzeniem wywołanym owym świątecznym wystrojem. Skąd ta cynfolia? Na pewno z powodu wczorajszej popijawy. Gallegher z trudem zbierał myśli. Pewnie wczoraj zdecydował, że to już Wigilia. Gdy się nad tym zastanawiał, do rzeczywistości przywołał go taki sam piskliwy okrzyk, jak ten, który go obudził. Gallegher obrócił się ostrożnie, trzymając głowę między stabilizującymi ją dłońmi. Poprzez pleksiglas najbliższego okna wlepiała weń wzrok twarz: mała, porośnięta sierścią i niesamowita. Po pijaństwie lepiej nie oglądać takiej twarzy. Uszy miała ogromne, okrągłe i porośnięte sierścią, oczy olbrzymie, a pod nimi w miejscu nosa różowy guziczek, który nieustannie drżał i marszczył się. — Wpuść mnie! — krzyknęło ponownie stworzenie. — Muszę podbić świat! — I co teraz będzie? — mruknął Gallegher idąc do drzwi, które następnie otworzył. Podwórko było puste, jeśli nie liczyć trzech osobliwych zwierzaków, które stały teraz przed nim w rzędzie. Ich ciała, pokryte białym futrem, były grube i wypchane jak poduszki. Trzy różowe nosy zmarszczyły się. Trzy pary złotych oczu przyglądały się uporczywie Gallegherowi. Trzy pary pękatych nóg poruszyły się jednocześnie, stworzenia przeskoczyły przez próg i mijając Galleghera omal go nie przewróciły. To wystarczyło. Gallegher pośpiesznie skoczył do dystrybutora trunków, zmiksował sobie szybko drinka i wlał go w siebie. Poczuł się trochę lepiej, ale niewiele. Trójka gości siedziała czy stała, jak zwykle w rzędzie, patrząc na niego bez zmrużenia oczu. Gallegher usiadł na tapczanie. — Kim jesteście? — zażądał wyjaśnień. — Jesteśmy Liblami — powiedział najbliższy. — Aha. — Gallegher zastanowił się chwilę. — A co to są Lible? — My — powiedziały Lible. Był to wyraźny impas, który został przełamany, gdy bezkształtny stos koców w jednym z kątów poruszył się, obnażając pomarszczoną twarz o barwie orzecha, na której zmarszczek było o wiele za dużo. Pojawił się mężczyzna, chudy, stary i bystrooki. — Ty durny — powiedział — wpuściłeś je, co? Gallegher spróbował przypomnieć sobie wszystko. Starszy gość był oczywiście jego dziadkiem, który przybył z wizytą na Manhattan ze swojej farmy w Maine. Wczoraj wieczorem… Hmmm. Co było wczoraj wieczorem? Jak przez mgłę przypominał sobie przechwałki dziadka, ileż to on może wypić, oraz naturalny tego rezultat — zawody. Dziadek wygrał. Ale co było jeszcze? Zapytał o to. — A co, nie wiesz? — powiedział dziadek. — Nigdy nie wiem — odrzekł Gallegher znużonym głosem. — Tak właśnie dokonuję wynalazków. Schleję się i wynajduję. Nigdy nie wiem dokładnie, jak. Na węch. — Wiem — kiwnął głową dziadek. — Właśnie to zrobiłeś. Widzisz to? — wskazał ręką kąt laboratorium, gdzie stała wysoka, tajemnicza maszyna, której Gallegher nie potrafił zidentyfikować. Maszyna cicho sobie szumiała. — O? Co to jest? — Ty to zrobiłeś. Ty sam. Wczoraj wieczorem. — Ja to zrobiłem? Po co? — A ja skąd mam wiedzieć? — dziadek spojrzał na niego ze złością. — Zacząłeś majstrować przyrządami i w końcu to zbudowałeś. Potem powiedziałeś, że to machina czasu. Następnie włączyłeś ją