... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Ziemia obfitowała tu w pożywienie, ale nie było śladu, by jakiś klan tedy wędrował. Możliwe, że siedliska ptaków vor były zbyt blisko, by Lud, przyzwyczajony do wałęsania się w grupkach po dwóch lub trzech, czuł się tu bezpiecznie. Kiedy Jony ułożył się w swej kryjówce, pomyślał znów o Mabie i Geogee'u. Voak oznajmił, że bliźnięta nie będą odpowiadać za to, że wybrały się do kamiennego miejsca. Jony miał więc nadzieję, że nie zagraża im wygnanie, które spotkało jego. Yaa poradzi sobie z Mabą, a Voak prawdopodobnie będzie miał oko na Geogee'a. I żadnemu z bliźniąt nie wolno będzie powrócić do kamiennego miejsca. Wszystkie pytania, które nękały go rano, nadal oczekiwały odpowiedzi, jeżeli będzie mógł je kiedykolwiek znaleźć. Główny problem, który go teraz zaprzątał, to pytanie, czy ta obroża oddzieli go na zawsze od Ludu?! Nie chciał rozważać, co takie odcięcie mogłoby oznaczać, nie umiał jednak odegnać tej myśli. Zawsze i wciąż być samotnym! Mógł być tu w pobliżu inny klan. Istniały inne klany, stykał się z nimi podczas organizowanych od czasu do czasu spotkań. Przypuszczał jednak, że dopóki będzie miał tę obrożę, nikt z Ludu go nie zaakceptuje. Jony kręcił się niespokojnie w swym gnieździe. Co innego było spędzać tak noc, wiedząc, że w zasięgu ręki leżą towarzysze. Nigdy jednak nie był sam. Leżał teraz na plecach z zamkniętymi oczami, lecz nie spał. Zamiast tego wędrował z powrotem tam, gdzie wiodła go pamięć. Myśląc o przeszłości, uciekał od chwili obecnej. Na początku starał się wyobrazić sobie, zobaczyć ze ogółami laboratorium na statku. Umiał zawsze wywoływać na żądanie obrazy różnych scen. Jakie było jego pierwsze, najdawniejsze wspomnienie? Znajdował się wraz z Rutee w jej klatce. Cierpliwie i bez końca opowiadała mu, kim był, jak się tu dostali. Byli kiedyś tak samo wolni jak Lud. Potem przybyli Wielcy i uwięzili ich w klatkach. Niektórych Wielcy zabijali powoli obserwując, jak umierają. Rutee robiło się słabo, gdy to opowiadała, ale zmuszała go do słuchania. Inni byli mentalnie sterowani. Lecz nie ze wszystkimi się to udawało. Rutee była na to odporna, a on sam w jeszcze większym stopniu. Ze świata Rutee Wielcy powędrowali przez przestworza, odwiedzając też i inne światy. Byli też inni jeńcy, choć żaden z nich nie przypominał ludzi takich jak Rutee. W końcu dostali się tutaj, Rutee jednak nie wiedziała, gdzie jest to "tutaj". Nocą pokazywała Jony'emu gwiazdy, wskazując tę czy inną. Lecz mówiła, że leżą nie tam, gdzie "powinny", że żadna z niech nie przypomina gwiazd widzianych w jej dawnym świecie. Wynikało stąd, że statek Wielkich zawiózł ich daleko od kolonii, w której mieszkała poprzednio. Nie było możliwości, żeby kiedykolwiek wrócić, spotkać się z ludźmi własnego gatunku. Ludzie ci mieli własne statki do podróży w przestworzach. Odlecieli kiedyś ze świata, który był ich własnym, zasiedlili inne światy. Robili tak przez długi czas. Rutee nie była już nawet pewna, gdzie był ich pierwotny, macierzysty świat. Nie był to ten świat, gdzie ona i Bron urodzili się, z którego wyruszyli, by wziąć udział w tworzeniu następnej kolonii. Daleko i dawno... Czy to nie mógł być ten świat? Czyż nie dlatego on, Maba i Geogee wyglądali tak jak ludzie z kamiennej siedziby? Lecz Rutee nie znała Ludu ani nigdy o nim przedtem nie słyszała. Mógł to jednak być jeden ze światów, który ludzie kiedyś odkryli, w którym żyli. Jony wspomniał teraz czas, kiedy wędrowali wraz z Ludem; stawał się usilnie przywołać w pamięci każdy najmniejszy skrawek obrazu. Z bezradnych niemowląt, Maba i Geogee wyrośli na większe, bardziej myślące stworzenia. Rutee zawsze rozmawiała z Jonym o ludzkim rodzaju. Miała nadzieję, że któregoś dnia jakiś przypadek przywiedzie tu ich zwiadowczy statek. Nauczyła go więc mowy swego ludu, a nawet rytych na korze czy pasku znaków, które niosą i przekazują znaczenie słów, nawet wówczas, gdy się zapomni te słowa. Później Rutee umarła. Bardzo mu jej brakowało. Były jednak bliźnięta, był klan. Nie był sam. Usiadł nagle z otwartymi oczami, walcząc ze strachem i samotnością. Zacisnął ręce na swej wspaniałej broni. Był wykończony. Stoczył, i to sam jeden, taką bitwę, w jakiej mało kto z Ludu kiedykolwiek uczestniczył. Miał bezpieczny obóz. Lecz - nosił obrożę. Gdyby tylko więcej wiedział! Czy mógłby, czy poważyłby się wrócić do kamiennego miejsca, by tam szukać prawdy? Może ci inni ludzie - jeżeli byli z tego rodzaju, co i on - zrobili znaki dla swych słów. Martwi nie mogą mówić, lecz za nich mogą przemówić znaki. Czy Voak i klan dowiedzieliby się, gdyby spróbował podjąć taką misję? Jony miał nadal jasno w pamięci ostrzeżenie Voaka. koro jednak został wygnany, cóż za znaczenie może mieć dla Voaka jego powrót w tamto miejsce. Jony nigdy nie zwróciłby się przeciw klanowi, nie mógłby. Maba, Geogee? A jeśli Voak użyłby ich, by ukarać Jony'ego za złamanie nałożonego nań zakazu? Nie, nie ma tam powrotu, w każdym razie nie teraz. Nie wolno mu zrobić nic, czego wódz klanu mógłby użyć przeciwko bliźniakom. Gdzie w takim razie teraz iść? Mógł wędrować szlakiem klanu, podążać za nimi. Ale nie miał ochoty, nie na ich warunkach. Albo powróci w pełni, na dotychczasowych prawach, jako jeden z nich, albo będzie się trzymał z dala. Jony energicznie kiwnął głową, choć nie było nikogo, kto by był świadkiem podjęcia tej decyzji. A więc: rano skieruje się w górę strumienia, biorąc jego bieg za przewodnika. Powiedzie go to ku wyższym wzgórzom, w kierunku gór, gdzie ziemia zdaje się rzucać wyzwanie niebu i nocnym gwiazdom. Może odkryje drugie kamienne miejsce i nie będące pod obserwacją klanu Voaka. A tam... Jony nie wiedział, co mógłby tam robić, co tak naprawdę chciałby w ogóle robić. Lecz lepiej było ruszyć naprzód niż sterczeć tu czekając lub wlec się za klanem tak, jak gdyby prowadzili go na smyczy przyczepionej do tej upokarzającej obroży i kierowali jego krokami zgodnie ze swoją wolą. Jakże teraz żałował, że nie przyjrzał się z większą uwagą obrazom w podziemnym magazynie. Skrzywił się z niezadowoleniem na myśl o straconej sposobności