... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

– Wiesz co? – powiedziała Jeanette, zbliżając się do mnie, kręcąc hula-hoop, nieświadoma, że z mojego kolana sączy się krew. – Jedna z moich syjamskich kotek będzie miała młode. Tak wiele nas łączyło: obie urodziłyśmy się w październiku (w odstępie roku). Obydwie byłyśmy leworęcznymi jedynaczkami, a nasze imiona i nazwiska miały łącznie po dwanaście liter. Wolałyśmy doktora Kildare’a od Bena Caseya. Naszym ulubionym deserem było whip-and- chill, a ukochaną płytą – Johnny Angel. Różniłyśmy się zasadniczo tylko w dwóch kwestiach: Jeanette miała już za sobą pierwszą miesiączkę i wolno jej było golić nogi. Tymczasem ja nadal czekałam na jedno i drugie. Tamtej wiosny i latem oglądałyśmy z Jeanette opery mydlane, wymieniałyśmy się singlami i postanowiłyśmy nigdy w życiu się nie rozstawać. Po szkole średniej miałyśmy zamieszkać w Nowym Jorku i albo zostać sekretarkami, albo przystąpić do grupy Rockettes. Jeanette zamierzała wyjść za mąż za weterynarza o imieniu Ross, natomiast ja postanowiłam poślubić aktora, który miałby na imię albo Scott, albo Todd. Każda z nas miałaby piątkę dzieci, które żyłyby ze sobą w wielkiej przyjaźni. Mieszkałybyśmy w sąsiadujących ze sobą ekskluzywnych willach i byłoby nas stać na klimatyzację i kolorowy telewizor. Nordowie mieli dwa syjamskie koty: Samsona i Dalilę. Pan Nord, łysy i nudny, sprzedawał specjalistyczny sprzęt dla szpitali i często wyjeżdżał na niespodziewane delegacje. Pani Nord miała kolorowe cienie na powiekach, a we włosach opaskę – kolorem zawsze dopasowaną do bluzek i bermudów. Na lunch przygotowywała nam potrawy, o których wyczytała w pismach kobiecych: pieczone panierowane hot dogi, angielskie pizze, napój Telstar, na którego powierzchni unosiła się przekłuta wykałaczką wisienka maraskino (coś w rodzaju jadalnego satelity, który podczas picia delikatnie kłuł wargi). Pani Nord znała teksty naszych ulubionych piosenek i najpierw sama opanowała twista, a potem nauczyła nas. („To proste! Wystarczy wystawić do przodu nogę i udawać, że gasi się papierosa, ale z bioder. I tyle!”) Jeśli, patrząc na nią, zmrużyło się oczy, można było przysiąc, że to Jackie Kennedy. Tymczasem moja mama całymi dniami wysiadywała na ganku przy Bobolink Drive, przemawiała do swojej długoogoniastej papugi, Peteya, i użalała się nad zmarłymi dziećmi. Przeprowadzka na Bobolink Drive zbiegła się z tym, że przestałam całować mamę w usta. Od śmierci dziecka minęły cztery lata. Tatuś robił wszystko, żeby ją z tego wyciągnąć: zafundował lekcje cza-czy, psychiatrów, wyprawę w góry Pocono i Peteya. Jednak życie, a także śmierć Anthony’ego juniora dokonały w mamie jakiejś nieodwracalnej przemiany. Przytyła, dotyczyło to szczególnie pośladków, od czasu do czasu niespodziewanie na jej twarzy pojawiał się grymas. Kiedy robiłyśmy zakupy, wybiegałam naprzód pomiędzy regały, żeby nie widziano mnie obok niej. A gdy w szkole rozdawano zaproszenia na wywiadówki, składałam je tak długo, aż przekształcały się w małe grube kartoniki, które bez trudu można było schować pod siedzeniem w szkolnym autobusie. – Mamusia pracuje – wyjaśniłam Jeanette, kiedy któregoś dnia zaproponowała, że pójdziemy do mnie, a nie do niej. – A kiedy nie ma jej w domu, nie lubi, jak przyprowadzam gości. Ale mama zawsze była w domu i oddawała się dziwacznym rytuałom. Na przykład, zanim podniosła słuchawkę telefonu, musiała odczekać trzy i pół dzwonka. Czasomierz wbudowany w piekarnik był bezustannie zmuszany do odliczania sekund. (Za każdym razem, kiedy dzwonił, mama ponownie nastawiała go na sześćdziesiąt minut, a potem uśmiechała się do siebie tajemniczo, jakby z poczuciem ulgi). Ale zdawało się, że wszystkie potrzeby matki zaspokajała papuga. Tatuś kupił jej malutką żółtozieloną papugę, idąc za radą doktora, który leczył mamy nerwy. Doktor stwierdził, że taka odmiana może dobrze jej zrobić. Początkowo nie lubiła Peteya i skarżyła się na bałagan, który robił w domu