... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

PASAŻ LUKSEMBURSKI Stary Szydłowski, który dotąd w milczeniu wystukiwał długą kolumnę cyfr na elektrycznej maszynce do liczenia, naraz znieruchomiał. Uniósł głowę i zagapił się w okno. Tam za oknem szwedzki dźwig sunął w górę. – Tak sobie widzę... – zaczął stary głuchym głosem – a przecież nic tam nie ma... Absolutnie nic. Ale ja widzę. Akurat to było w pobliżu domu moich rodziców, parę kroków. Plac Teatralny do Senatorskiej i już, urocze miejsce, a jak deszcz padał, tłum tam się zbierał, pod szklanym dachem to miejsce, sklepy, restorany, kafejki, kina wokół, wieczorem aż skrzyło się 57 od świateł i reklam, młodzież sobie spacerowała, subiekci z Nalewek, laseczki i szapoklaki, dziewczyny urodziwe, kwiat młodzieży, tak sobie chodziliśmy, wolniutko, oczko się puściło do panienki, upatrzyłeś sobie jakąś i do niej w koperczaki, wcale nie łatwo, nie tak jak obecnie, trzeba było się nieźle wysilać, szarmancko, z ukłonem, podpierając się laseczką, kapelusz uchylałeś lekko, czasem oczko, potem do cukierni albo kinoteatru, filmy wtedy dawali. Greta Garbo, Joan Crawford, Muni, John Barrymore, albo nasi, Fertner, Cybulski, Bodo czy Węgrzyn, gwiazdy pierwszej wielkości, niepowtarzalne, popatrzeć choćby na wystawy, towary kolonialne, trunki, jakość i wykwint, tak to wieczór przyjemnie upływał. Pasaż Luksemburski – powiedział przeciągle – od Senatorskiej do Niecałej, niedaleko był Bar Amerykański. A teraz co? Ani śladu nie pozostało. Nic. Po wojnie wróciłem tam, rozglądałem się, nic, tylko gruzy. – Zdjął okulary. Przetarł chusteczką. Królicze, migające oczy. Przyglądali mu się zdziwieni. Zapadł w ponure milczenie. Siwy, zasuszony jak liść w starym zielniku. Jan Łuczywek też przypomniał sobie pewien pasaż. Był wtedy chłopcem, zapamiętał dokładnie, ojciec zabrał go na spacer. Światła, tłum. Ojciec lubił to miejsce. – Już wiem... – powiedział – Pasaż „Italia”... – Był taki – ocknął się stary Szydłowski – przy Nowym Świecie... – Z pasją zaczął przyciskać klawisze na elektrycznej maszynce. Wyskakiwały wąskie paski papieru, pokryte liczbami. Oblicza czy tak tylko wali? A Jana Łuczywka ogarnął smutek. Dziwny taki. Mgiełka przeszłości. Szklany dach, minęło bezpowrotnie. Stracony czas, żal i gorycz. Wiercił się niespokojnie na krześle. – Inżynier Ossowiecki wszystko przewidział – odezwał się nagle. Stary Szydłowski przyjrzał mu się z zainteresowaniem. Tak patrzyli długą chwilę na siebie. SEKRETNE REFLEKSJE Brzuch go już nie bolał. Ale tu poczuł się najbezpiecznej. Zamknął drzwi na zasuwę, usiadł w kucki na sedesie, a spodni nie ściągnął. Ściana w klozecie pełna rys i zacieków. Przypomniała domową w czasie dzisiejszego przebudzenia. Na domowej nie było zacieków. Takie ściany potęgują złe samopoczucie. Poza tym niejako miejsce zderzenia z kierownikiem. W takiej samej kabinie, tylko piętro niżej właśnie. Może się mścić... – pomyślał Jan Łuczywek. A jak będzie się mścił zawodnik tego typu? Zgnoi po prostu. To była jego konkluzja. I humor miał zupełnie popsuty. Dlaczego taki mięczak z niego? Być może życie tak zmaglowało. W tym kiblu jak szczur siedzi. I czuje się najbezpieczniej. Nikt nie patrzy. Nikt nie pyta o nic. Taka pauza od wszystkiego. A chwilami czuł się tak, jakby stracił kształt, ameba, coś takiego, ciągła zmienność, przelewa się i kurczy. Czy stracił ochotę w ogóle? Tylu innych przecież. Każdy coś próbuje. Dostają kopniaki, ale zaraz się podnoszą. I do przodu! Złe ma doświadczenia. Paraliż jakiś z tych doświadczeń. Każdy ma złe doświadczenia. A ten szczeniak, jego syn, krew z krwi przecież? Inny zupełnie. Zawzięty. Ale co z tego wyniknie? Czy tak samo wyląduje na jałowym, wyschniętym brzegu? Snuł najsekretniejsze refleksje. I coraz bardziej siebie poniżał. Aż wreszcie opowieść o stracie cnót najpierwszych sobie przypomniał. Żeby podnieść się na duchu. Było to tak. Podążaliśmy przez bagna i chaszcze, uciekaliśmy przed wrogiem, potem już był wschód, kraj dziki i wojną wyludniony. Czuliśmy się jak zaszczute psy, zawalił się cały nasz świat. Starzec podążał z nami, ten nie wytrzymał, padł z wyczerpania w przydrożnym rowie. Nawet żalu w nas nie było. Przeszkadzał tylko i zwalniał tempo marszu. Ja, co prawda, chciałem pomóc mu nieraz. Ale inni patrzyli tak na mnie, już każdy tylko myślał o sobie. Kobieta też z nami wędrowała. Ładna, młoda, z dobrego domu. Dwóch cwaniaków 58 dzieliło się z nią żarłem, właściwie rzucali jej marne ochłapy, za co spali z nią na zmianę. I w dzień po tych nocach pełnych postękiwań wcale się nas nie wstydziła. Patrzyłem wstrząśnięty. Subtelna, delikatna twarz, znała nawet francuski. Potem pozostałem tylko ja i chłopak najwyżej piętnastoletni, przedwcześnie dojrzały, o twarzy wilka, zniszczonej i występnej. Byłem właśnie po maturze i w głowie mojej roiło się od zasad i cnót. Tak zostałem wychowany. Głód coraz bardziej nam dokuczał. Pewnego razu ten chłopak piętnastoletni polecił mi usiąść za świątkiem przydrożnym i dawać baczenie dokoła. Pojawienie się ludzi miałem sygnalizować śmiechem, płaczem bądź krzykiem. Byle tylko nie gwizdaniem. Jeżeli zagwiżdżę, uprzedził, uznają mnie za wspólnika i czeka nas to samo. Był więc lojalny. Ale nie z bezinteresownych pobudek. Potrzebował wspólnika właśnie. Zakradł się do najbliższej chałupy. Dawałem baczenie na wszystko, sumienie szarpały wątpliwości, a serce łomotało ze strachu. Chłopak wynurzył się niebawem z chałupy