... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- Ach - odparłem. - Nazywam się Bill Thompson i jestem miejscowym przedstawicielem Amerykańskiego Stowarzyszenia Chorych na Dysplazję. - W tym budynku? - Mieszkam tutaj - wyjaśniłem. - Na innym piętrze. Pracuję na Wall Street, ale zgłosiłem się na ochotnika, żeby zbierać datki dla tej organizacji. To bardzo szczytny cel, jak pan z pewnością wie. - Tak - odpowiedział i jedną rękę zanurzył w kieszeni dżinsów. Był ubrany w czarne lewisy i koszulkę polo, moim zdaniem w kolorze zgniłozielonym, ale w katalogu Lands’ End zapewne określanym jako morski. - Oczywiście, chciałbym złożyć datek. Jezu, może pracuję w złym fachu. - Nawet nie mam przy sobie rejestru wpłat - powiedziałem. - Nie po to do pana przyszedłem. Pan James Driscoll, zgadza się? Uśmiechnął się i przecząco pokręcił głową. - Nie? Jak to możliwe? - Wygrzebałem portfel i spojrzałem na karteczkę (której powinienem strzec jak oka w głowie, jeśli chcę kiedyś odebrać moje koszule z chińskiej pralni) i ponownie spojrzałem na mężczyznę. - O’Driscoll - powiedziałem. - Jest pan Jamesem O’Driscollem albo Elliottem Bookspanem. Albo pomyliłem apartament. - Wygląda na to, że przyszedł pan do niewłaściwego mieszkania. - A niech mnie. Czy to 8-B? - Tak. - A pan się nazywa...? - Zapewniam pana, że nie O’Driscoll. Ani ten drugi. Jak brzmiało to drugie nazwisko? Rzeczywiście, jak? Musiałem się chwilę zastanowić. - Bookspan - odpowiedziałem. - Bookspan - przytaknął. - Nie, tak też nie. - Do diabła - powiedziałem, potrząsnąłem głową i cmoknąłem. - Chyba pan to wie lepiej ode mnie. Człowiek chyba wie, jak się nazywa. Najwyraźniej źle zapisałem numer mieszkania. Przepraszam, że zawracam panu głowę. - To żaden kłopot. Co mam zrobić, żeby poznać jego nazwisko? Albo rozejrzeć się w mieszkaniu? - Zapewne nie mogę skorzystać z pańskiego telefonu? - zapytałem ostrożnie. Kolejny uśmiech i odmowne potrząśnięcie głową. - Bardzo mi przykro - powiedział - to by było raczej niezręczne. Mam towarzystwo. - Och, rozumiem. - W innej sytuacji z przyjemnością, ale... - W porządku, rozumiem. - No cóż - powiedział. - No cóż - powtórzyłem. - Jak już mówiłem, nazywam się Bill Thompson - (a jak ty się nazywasz, idioto?) - i bardzo przepraszam, że pana niepokoiłem. - Nie szkodzi. Nie musi pan przepraszać. - To cholernie miło z pańskiej strony - powiedziałem - mam nadzieję, że będzie pan równie łaskawy, kiedy przyjdę za kilka dni poprosić pana o darowiznę. - Ach - rzekł i znów wsunął rękę do kieszeni, tym razem wyciągając czarny skórzany portfel. Sięgnął do niego i wyjął dwudziestkę. - To cholernie szlachetne z pańskiej strony - powiedziałem - ale dzisiaj nie planowałem zbierania darowizn. Nie mam przy sobie pokwitowań. - Nie potrzebuję pokwitowania. To oszczędzi panu wizyty w przyszłym tygodniu. - A jemu zaoszczędzi zawracania mu głowy, ale to już przemilczał. - Dobrze... - Proszę - rzekł. Wyciągnąłem rękę, ale nie chwyciłem banknotu. - Powinienem dać panu pokwitowanie - powiedziałem. - Myślę, że mógłbym wysłać je panu pocztą. W każdym razie potrzebne jest mi pańskie nazwisko, aby wypełnić papiery. - Oczywiście - odpowiedział. - Todd. - Miło pana poznać, Todd. A jak dalej? - Nijak. Todd to całe moje nazwisko. - Faktycznie, nie O’Driscoll ani Bookspan, prawda? - Roześmialiśmy się jednocześnie, a następnie zapytałem go o imię. - Michael - odrzekł. - Michael Todd. Tak samo jak... - Jak producent filmowy, tak. - Założę się, że różni dowcipnisie wciąż pana pytają, jak się pan czuł jako mąż Elizabeth Taylor. - Niezbyt często - odpowiedział. - Mimo wszystko nie jest to takie rzadkie nazwisko. - Do diabła, moje także. Kiedy pomyślę sobie, ilu jest Billów Thompsonów na świecie... - Tak - przytaknął - i naprawdę nie mogę pana dłużej zatrzymywać, panie Thompson. - Michael! - zawołała kobieta z głębi mieszkania. - Co tam robisz tak długo? Czy coś się stało? - Chwileczkę! - odkrzyknął. Posłał mi uśmiech, bardziej lubieżny niż zmieszany. - Widzi pan? - zapytał. - Naprawdę muszę pana już pożegnać. Jeszcze raz dziękuję. Za co? Mimo to ukłoniłem się i uśmiechnąłem, gdy zamykał drzwi, a później stałem tam jeszcze kilka sekund, przetrawiając, zapamiętując i rozważając to wszystko. Potem skierowałem się do najbliższej klatki schodowej i ponownie wszedłem na dwunaste piętro. Przyszło mi do głowy, że przy moim szczęściu wpadnę na korytarzu na Charliego Weeksa, więc próbowałem wymyślić, co mu powiem. Nie mogłem udawać, że przez cały ten czas czekałem na windę, ponieważ natychmiast chwyciłby za telefon i próbował dowiedzieć się, co do diabła stało się z tak zachwalaną sprawnością personelu Boccaccio. Powiem mu prawdę, zdecydowałem, tylko nieco ją zmienię. Powiem, że bardzo długo czekałem na windę i w końcu postanowiłem zajrzeć na ósme piętro. Czy powinienem mu powiedzieć, że facet był w domu? Nie, powiem, że nikogo nie zastałem, ale postanowiłem tam nie wchodzić. A może powinienem powiedzieć... Nie musiałem nic mówić. Przyjechała winda. Otworzyły się drzwi, wymieniliśmy uśmiechy z windziarzem, a potem zjechałem do holu i wyszedłem z budynku. Mój Boże, był piękny dzień, tak jak powiedział Michael Todd (nie ten producent filmowy). Minąłem dwa budynki, idąc na zachód w stronę parka. Kupiłem hot doga i knyszę od ulicznego sprzedawcy, a potem znalazłem wolną ławkę. Wydawało się to wystarczająco dobrą, zachętą do rozmyślań, a miałem o czym myśleć. Po pierwsze, kobieta nie nazwała go Michaelem. Powiedziała coś, co zabrzmiało raczej jak Mikhail. Po drugie, rozpoznałem jej głos. Przeszedłem przez Central Park, zatrzymując się w zoo, aby obejrzeć niedźwiedzia polarnego. Ostatnio było o nim głośno, ponieważ ktoś zauważył, że pływając, bez końca kręci ósemki w swoim basenie. To zaniepokoiło wielu ludzi, którzy uważali, że takie zachowanie jest w najlepszym razie objawem psychozy, zapewne spowodowanej nadmiernym zainteresowaniem. Rozmaici specjaliści wynajdywali różne przyczyny - niewolę, dietę, brak samicy, zdenerwowanie wywołane nadmiarem uwagi, wyalienowanie spowodowane brakiem towarzystwa, brak ciekawych lektur. W wyniku zwiększonego zainteresowania mediów, niedźwiedzia odwiedzało teraz znacznie więcej gości, a on spełniał ich oczekiwania, wciąż zataczając kręgi. - Robi to! - wołali, a on wciąż tak pływał, podczas gdy jedni odchodzili i drudzy zajmowali ich miejsce. - Robi to! - krzyczeli nowo przybyli, a on robił ich jeszcze więcej. Popatrzyłem i, rzeczywiście, robił to. Uważałem, że odwala przy tym kawał dobrej roboty