... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Lecz za każdym razem nie miałam racji. — Eileen! — krzyknąłem. — To nie moja wina, że natknęliśmy się z Dave'em na szaleńca. Być może powinienem postąpić jakoś inaczej, lecz naprawdę po tym, jak mnie postrzelili, próbowałem nakłonić go, by mnie zostawił, tylko że on nie chciał. Nie rozumiesz, że nie tylko ja jestem winny? — Oczywiście, że nie, Tam — zgodziła się. Przywarłem do niej spojrzeniem. — Nie ponosisz za to, co robisz, większej odpowiedzialności niż pies policyjny, który został tak wyszkolony, by atakować wszystko, co się rusza. Jesteś tym, czym uczynił cię, Tam, wuj Mathias: niszczycielem. Nie ma w tym twojej winy, ale to niczego nie zmienia. Pomimo całej tej walki, jaką z nim toczyłeś, nauki Mathiasa na temat NISZCZYĆ! utkwiły ci głęboko w pamięci i nie zostawiły miejsca na nic innego. — Nie wolno ci tak myśleć! — wrzasnąłem na nią. — To nieprawda! Daj mi tylko jeszcze jedną szansę, Eileen, a zobaczysz! Mówię ci, że to nieprawda! — Ależ to prawda — odparła. — Znam cię, Tam, lepiej niż ktokolwiek inny na świecie. I od dawna wiedziałam, że taki jesteś. Wolałam w to po prostu nie wierzyć. Ale teraz nie mam już innego wyjścia, dla dobra rodziny Dave'a, która mnie potrzebuje. Nie potrafiłam pomóc Dave'owi, ale potrafię pomóc im —jeśli już nigdy się z tobą nie zobaczę. Jeżeli przeze mnie uda ci się do nich zbliżyć, to ich również zniszczysz. Potem już nic nie mówiła i tylko stała, przypatrując mi się. Otwarłem usta, by jej odpowiedzieć, ale nic mi nie przychodziło do głowy. Staliśmy, spoglądając na siebie z odległości niespełna metra, jednak rozdzielały nas morza i otchłanie szersze i głębsze, niż kiedykolwiek widziałem w swoim życiu. — Zatem lepiej idź sobie, Tam — odezwała się wreszcie. Jej słowa przywróciły mnie z odrętwienia do życia. — Tak — powiedziałem głucho. — Chyba lepiej sobie pójdę. Odwróciłem się do niej plecami. Myślę, że jeszcze stąpając ku drzwiom, wciąż miałem nadzieję, iż każe mi się zatrzymać i zawoła z powrotem. Lecz nie usłyszałem za sobą żadnego dźwięku ani ruchu. Przekraczając próg, zerknąłem po raz ostatni przez ramię. Nawet nie drgnęła. Dalej stała w tym samym miejscu niczym obcy człowiek, czekając, aż sobie pójdę. Więc poszedłem. I powróciłem do portu kosmicznego sam. Zupełnie sam. Rozdział 16 Dostałem się na pierwszy statek odlatujący na Ziemię. Miałem teraz prawo pierwszeństwa przed wszystkimi, z wyjątkiem członków korpusu dyplomatycznego, i nie omieszkałem z niego skorzystać. Wypchnąłem z kolejki kogoś z wcześniejszą rezerwacją i raz jeszcze znalazłem się sam w kabinie pierwszej klasy, podczas gdy statek, na którego byłem pokładzie, wykonywał skok, zatrzymywał się dla obliczenia swojej pozycji i znów skakał pomiędzy gwiazdami. Ta odosobniona kabina była dla mnie niczym sanktuarium, niczym samotnia pustelnika, kokon, w którym mogłem odgrodzić się drzwiami od świata i przepoczwarzyć, nim raz jeszcze wychynę w innym wymiarze na światło dzienne. Obdarto mnie ze skóry dawnej osobowości i nie zostało mi ani jedno złudzenie, którym mógłbym się osłonić. Oczywiście Mathias wcześnie oczyścił mój szkielet z mięsa iluzji. Lecz tu i ówdzie wisiał jakiś strzęp —jak choćby skąpana w deszczu pamięć ruin Parteno-nu, w które zwykłem wpatrywać się na ekranach wizyjnych jako chłopiec, kiedy mordercza dialektyka Mathiasa zdołała zerwać kolejny strzęp nerwu lub ścięgna. Przez samą swą obecność tam, wysoko, ponad ciemnym domem bez okien, Par-tenon wydawał się podważać wszelkie argumenty Mathiasa. Kiedyś musiał powstać — a zatem Mathias jest w błędzie, zwykłem pocieszać się w myślach. Kiedyś musiał powstać, istniał, a gdyby ludzie z Ziemi nie byli niczym więcej niż tym, co głoszą słowa Mathiasa, nigdy nie zostałby zbudowany. Lecz istniał niegdyś, tak to teraz odbierałem. Gdyż w końcu były tam tylko ruiny, a zatem czarny defetyzm Mathiasa oparł się próbie czasu. Ja również na obraz i podobieństwo Mathiasa oparłem się próbie czasu, a sny o tym, jak to zrodzeni na Ziemi będą w jakiś niewiadomy sposób, pomimo owych odmienionych i wspanialszych dzieci młodszych światów, chodzić w glorii słuszności, legły tak jak Partenon w gruzach, odłożone ad acta razem z innymi dziecinnymi iluzjami, odłożone i zapomniane na deszczu. Cóż takiego próbowała powiedzieć mi Liza? Gdybym tylko ją zrozumiał, myślałem teraz, mógłbym tę chwilę przewidzieć i zaoszczędzić sobie bolesnej nadziei, że Eileen przebaczy mi śmierć Dave'a. Liza wspomniała coś o dwóch bramach, o tym, że tylko dwie bramy stoją przede mną otworem, a ona jest jedną 106 z nich. Teraz rozumiałem, czym były owe bramy. Były to wrota, przez które mogła dotrzeć do mnie miłość. Miłość — zabójcza choroba, która odzierała mężczyzn z siły. Nie tylko miłość fizyczna, ale wszelkie wypływające ze słabości pragnienia: czułości, piękna i nadziei na spodziewane cuda. Przypomniałem sobie teraz, iż była jedna, jedyna rzecz, której nigdy nie udało mi się dokonać. Nigdy nie zdołałem zranić Mathiasa, zawstydzić go czy choćby tylko wprawić w zakłopotanie. A dlaczego? Dlatego, że był tak sterylny, jak każde wyjałowione ciało. Nie tylko nie kochał nikogo, ale i niczego. A w ten sposób, wyrzekając się świata, zyskiwał go z powrotem, gdyż uniwersum było także nicością i w tej doskonałej symetrii nicości w nicości spoczywał w swym zadowoleniu jak głaz. Zrozumiawszy to, poczułem nagle, że mogę się znowu upić. Lecąc w tamtym kierunku nie byłem do tego zdolny ze względu na uczucia winy i nadziei oraz z powodu złachmaniałych resztek ciała podatnego na rozkład i miłość, przylegających wciąż w moim wnętrzu do czystego szkieletu filozofii Mathiasa. Ale teraz... Roześmiałem się w głos na całą pustą kabinę. Wówczas, w drodze na Cassidę, gdy najbardziej potrzebowałem znieczulenia trunkiem, nie byłem w stanie z niego skorzystać